1 maja 2019

MAŁA OJCZYZNA: Na robotach w Prusach Wschodnich w czasie II wojny światowej

Druga wojna światowa nie należy do moich ulubionych okresów historycznych. Są tacy, których niesamowicie pasjonuje. Ja trzymam ją na dystans. Jednak jeśli chodzi o historię regionalną, nie ograniczam się do epoki. Interesuje mnie wszystko. Oczywiście mam swoje preferencje, ale nie uciekam od tematyki wojennej. 

Dlatego zapraszam dzisiaj na opowieści o robotach w Niemczech, a konkretnie w Prusach Wschodnich, na które w czasie II wojny światowej zostali wywiezieni mieszkańcy gmin Jednorożec i Chorzele. Pragnę zaznaczyć, że dla dobra informatorów zmieniłam ich imiona oraz nazwy miejscowości, z których pochodzili. Zmieniłam też imiona osób, które spotkali na swej drodze oraz nazwy miejscowości, do których trafili. To jednak nie wpłynęło na merytorykę wspomnień. Pierwsza opowieść to spisane po latach wspomnienia człowieka, który był wówczas dzieckiem. Druga to list, napisany dwie dekady po zakończeniu wojny przez młodzieńca, który w czasie pobytu w Niemczech był siedemnastolatkiem. 

Oprócz tych dwóch historii opowiadam też o ludziach, którzy przed kilku laty zdecydowali się na podzielenie się wspomnieniami w ramach projektu Historie z przemytu, zainicjowanego przez Towarzystwo Przyjaciół Chorzel w 2009 r., a także na potrzeby tekstu do "Głosu Gminy Jednorożec". Ten drugi tekst przedrukowano potem w Zapiskach Ziemi Jednorożeckiej, wydanych w 2011 r. W przypadku tych dwóch opowieści nie zmieniałam personaliów, bowiem informacje pochodzą z książek, na których publikację, a więc udostępnienie danych osobowych, autorzy wspomnień musieli się zgodzić.

Zapraszam do lektury!




OPOWIEŚĆ PIERWSZA 
Witek ze Stegny został 15 V 1943 r. wywieziony do Niemiec na przymusowe roboty. Miał wówczas 14 lat. Niemcy o 15:00 wsadzili 15–20 osób na samochód w Jednorożcu. Pod eskortą Niemca z karabinem zawieziono ich do Szczytna, gdzie umieszczono ich w przygotowanym baraku za jeziorem. Dopóki był jasno, było spokojnie, jednak po zmroku rozpoczął się powszechny płacz (chłopcy mieli 13–15 lat), na co przechodzące obok ulicą stare Niemki zaczęły ich pocieszać, zapewniając, że wama bendzie u nas dobrze. Płacz jednak niósł się po mieście, okna były otwarte, noc gorąca. Przysłano do chłopców młodego Niemca, który grał na fortepianie, aż zagłuszył płacz i Polacy usnęli.

Rano w dzisiejszym budynku ratusza w Szczytnie przydzielano chłopców do niemieckich gospodarstw. Odbyła się swoista aukcja. Pewien Niemiec podszedł do Witka i zapytał, skąd pochodzi. Witek skłamał, że z miasta, bo nie podobał mu się ten Niemiec i liczył na to, że miastowych nie weźmie do pracy. Bauerowie, czyli bogaci chłopi, zatrudniający robotników, woleli wybierać chłopców ze wsi, bo znali się na pracy w gospodarstwie. Później przyszły trzy Niemki: dwie wyglądały miło, jedna wrednie. Niemki wzięły trzech chłopców, w tym Witka. Zaprowadzono ich do pociągu na trasie Szczytno-Olsztyn. Wysiedli na stacji w Pasymiu i ruszyli w stronę wsi Taczki. Kiedy doszli do wsi, skręcili w lewo – przy pierwszym gospodarstwie jedna Niemka wskazała na Witka, aby poszedł z nią. Inni chłopcy trafili do sąsiadów.

W gospodarstwie były kobiety: ponad siedemdziesięcioletnia matka wraz z ok. trzydziestoletnimi dwiema córkami. Syn walczył na froncie wschodnim. Kobieta miała jeszcze dwie córki, które mieszkały za Szczytnem. Witek wspominał po latach, że dobre te kobity były (…), przykrości od nich nie miałem. W gospodarstwie służyli także Francuz, Rosjanin, Polak i polska dziewczyna – byli szanowani przez gospodarzy i porządnie wykonywali swoje zadania. Witek twierdził, że traktowany był lepiej, bo był małym chłopcem. Stara Niemka zdrabniała jego imię lub mówiła: dzieciuk. 

Latem w porze obiadowej, wedle zwyczajów panujących w tym gospodarstwie, można było się przespać. Jedna z córek pracowała w domu i zajmowała się kuchnią, nigdy nie spała po obiedzie, latem gotowała i świnie obchodziła, druga pracowała w polu i załatwiała sprawy urzędowe. Matka zajmowała się drobiem. Poza piątkiem na obiad było codziennie mięso. Stara Niemka narzekała na Hitlera: wojnę rozpętał!, na co córki ją hamowały: Matko, nie gadaj, bo do zięzienia nas posadzą. Kobiety włączały Radio Wolna Europa, gdy nikt nie słyszał. 

Witek wstawał o 6 rano, podczas gdy pozostali wstawali pół godziny wcześniej. Pomagał jednej z córek gospodyni nosić drewno i gotować kartofle w parniku. Choć Niemka prosiła go, by odpoczął, ten nie chciał, bo mógł to robić, pilnując pasących się krów. Zajmował się także psem. Obok znajdował się ogród warzywno-owocowy, do którego Witek mógł wchodzić (choć rzadko jadł owoce). 

Gdy Witek przebywał po południu w pobliżu pracujących na polu mężczyzn, młoda Niemka przynosiła także jemu podobiadek, a gdy mężczyźni pracowali dalej od miejsca, w którym chłopiec pasł krowy, pozwalano mu zaraz po obiedzie zabrać ze sobą jedzenie. Stara Niemka nalewała mleka w butelkę i kazała chować za koszulę, aby Niemcy tego nie widzieli. Dostawał też chleb smarowany masłem lub smalcem, a dla psa suchą kromkę. 

We wsi było dwóch wrednych Niemców, a pozostałe to byli bardzo uczciwi. Niedobrzy Niemcy mieli duże gospodarstwo, Polacy tam bidowali (…), tam im wydzielał jedzenie. Chłopiec dawał sąsiadom część swojego jedzenia, które dostawał codziennie na podobiadek i podwieczorek, bo stara Niemka nieraz (…) dała pół blachy chleba, żeby jem dać. Opiekunki Witka miały mały przydział mąki, mieliły ją w młynkach. Ukrywały żarna, a nielegalnie zdobytą mąkę przechowywały w workach pod sianem w stodole. Kobiety piekły 7 blach chleba 2 razy w tygodniu. Właścicielki gospodarstwa miały 3 domy; w dwóch mieszkali lokatorzy w zamian za pomoc w gospodarce. Latem pracowało 12–13 osób. Siano białą koniczynę i trawę, pielono buraki pastewne i cukrowe. Niemki pracowały cały rok, roboty miały więcej niż te niewolniki. 

Witek opowiadał też, że któregoś dnia pies uwiązany na końcu posesji, przy stodole, bardzo ujadał. Wraz z młodym Polakiem, z którym poszedł, znaleźli w krzakach dwie młode Polki, które głodne uciekały z Olsztyna. Witek postanowił udać się do opiekunki i opowiedzieć jej o sytuacji, na co ta poprosiła, by przyprowadził dziewczyny do domu. Córki gospodyni zaczęły lamentować, że wsadzą ich do więzienia za pomoc, na co matka je uciszyła, a Polki nakarmiła do syta. Dziewczęta chciały wziąć jedzenie na drogę, ale mądra ta Niemka była, mówi: złapią was, zapytają, skąd mata chleb, i nas złapią. Witek z kolegą wyprowadzili dziewczęta za wieś i pokazali drogę, radząc, by nie kierowały się na Janowo, gdyż tamte tereny są wysiedlone, więc Niemcy natychmiast ich złapią. Lepszym rozwiązaniem był wybór drogi na Wielbark. One tak szły polami więcej, a w nocy to siedzieli w lesie. 

Podczas bombardowania Berlina przez Anglików na tereny Prus na wieś wywożono niemieckie matki z dziećmi. Do gospodarstwa, w którym pracował Witek, trafił dziesięcioletni chłopiec. Nawzajem uczyli się polskiego i niemieckiego, pokazując sobie poszczególne przedmioty. Dzięki temu Witek podłapał trochę po niemiecku. Stare Niemki mówiły po polsku, nawet między sobą, tylko młodzi Niemcy porozumiewali się po niemiecku, ale wszyscy umieli po polsku i z powodzeniem można było zrozumieć. Witek opowiadał, że Mazurzy, w tym jego opiekunka, byli pochodzenia polskiego. Potem Witek słyszał, że stara Niemka niedługo po wojnie umarła, a córki wyjechały do NRD. 

Witek wrócił do domu w 1945 r. Wraz z grupą uciekających Polaków zatrzymał się w pewnym domu. Rozpalono ogień, gdy nadjechał kapitan rosyjski, już pijany, wraz z 4 lub 5 żołnierzami. Kapitan chociał Irę [młodą Polkę] polublić. Polacy schowali dziewczynę w piwnicy, a zdenerwowany kapitan biegał po podwórzu z pistoletem, szukając dziewczyny. W gniewie złapał jakiegoś chłopa i uznał, że nada ubić. Witek wtrącił się, próbując obronić chłopa, choć ten kazał mu siedzieć cicho, przewidując, że Rosjanin go zabije. Chłop wyrwał się i zdołał uciec, podczas gdy Rosjanin skierował się do chłopca ze słowami: W Germanii to wsie Germańca, a Germańca to nada ubić. Chłopak znał język rosyjski, bo przebywający w niemieckim gospodarstwie Rosjanin uczył go języka i obiecywał, że po wojnie zabierze go do Rosji, bo ma krasiwą doćkę. Chłopiec odpowiedział, że w Niemczech mieszkają też Polacy i Sowiety. Kapitan był nieprzejednany, ale wówczas przyjechał zastępca. Krzycząc, złapał kapitana za kołnierz i wepchnął do domu, mówiąc po polsku: Rusek, jak się upije a świnia – to wszystko jedno! Zastępca nie pozwolił grupce Polaków iść dalej, twierdząc, że tu mają ciepło i co jeść. Rano wytrzeźwiały kapitan przepraszał Witka. 

Rosjanie zbierali Polaków, których znaleźli po drodze, tworzyli z nich kolumny i pod eskortą prowadzili do granicy, okradając po drodze gospodarstwa: buty zabierali, zegarki, zabijali nawet, gdy który nie dał. Dalej Polacy szli sami. 

Jeszcze przed przekroczeniem polskiej granicy przed Chorzelami zaprzyjaźnił się z młodym Rosjaninem, inteligentny był chłopak. Podarował on Witkowi 100 zł, co bardzo ucieszyło chłopca. Schował pieniądze, by nikt mu ich nie zabrał. I tak się przyjaźnilim, ale my później odeszli, a oni zostali. Wędrujący Polacy nierzadko, gdy docierali do jakiejś wsi, nie mieli co jeść. Kartofle były, ale Ruski otworzyli piwnice i wszystko pomarzło

Witek mówił po latach: Przeżyło się, nie daj Boże Wam to przeżyć… jak się takich dzieci zabiera od rodziców i wieźli nie wiadomo, gdzie. Teraz to jest blisko (…) a przedtem ja myślałem, żem na końcu świata… w obce strony i to jeszcze do wroga.

Rok 1940. Gospodarstwo w Prusach Wschodnich, do których zostali przymusowo zabrani m.in. mieszkańcy Jednorożca (trzej bracia Przybyłkowie: Stanisław, Czesław i Franciszek oraz Władysław Orłowski. Zbiory rodziny Wilgów ze Stegny.

OPOWIEŚĆ DRUGA
Kazik ze Świniar został wywieziony na roboty do Niemiec w marcu 1942 r. Pracował w Wielbarku (Willenberg) u baora, właściciela 40 ha ziemi. 

Kazik wykonywał pracę ponad swoje siły. Zajęcia w gospodarstwie zaczynały się o 5:00, a kończyły się o 22:00 latem. Zimą pracowano między 6:00 a 18:00. 

Nie było przerwy obiadowej. Ledwo zjadł, już go goniono do pracy. Wyżywienie było bardzo marne. Kazik dostawał 250 g chleba i 10 dag marmolady. Chleb musiał starczyć na śniadanie i kolację. Do tego dostawał 0,5 l kawy bez cukru. Na obiad była tylko zupa ziemniaczana lub z brukwi. Kiedy Kazik upominał się o większe porcje, baor zagroził mu wysłaniem do obozu. Mówił: jesteście niewolnicy i musicie pracować o tym, co wam dajemy, a jak ci się nie podoba, to ja tu z tobą zrobię porządek. A do pracy to nam starczy niewolników.  

Stąd niedziwne, że Kazik wielokrotnie jadł surowe produkty, bo o pieczonych czy gotowanych, spożywanych ponad określony przydział, nie było mowy. Tylko czasem, gdy uparował ziemniaki dla trzody, mógł się nieco pożywić. Latem było łatwiej, bo można było przegryźć jabłko marchew, pomidora, brukiew... Gdy Kazik wrócił na ojcowiznę, ważył 38 kg. 

Kazik zapamiętał okrutne traktowanie Polaków w czasie okupacji oraz Rosjan, wziętych jako jeńców po ataku Niemiec na ZSRR w 1941 r. Pewnego razu po kryjomu przekazał jeńcom rosyjskim, prowadzonym przez Niemców, kilka surowych ziemniaków. Dostał takie lanie, że przez tydzień nie mógł się poruszać. Rosjanina, który wziął od Kazika ziemniaki, rozstrzelano na miejscu. Ziemniaki te Kazik wiózł na karmę dla świń w gospodarstwie bauera.


Polscy pracownicy gospodarstw niemieckich byli kontrolowani przez żandarmów 2-3 razy w tygodniu. Nie wolno było im odmówić wykonania żadnego z zadań, bo od razu mogliby zostać zabici. Zdarzało się nieraz, że ktoś, w tym i Kazik, zemdlał przy pracy z wycieńczenia. Niemcy kazali cucić takie osoby przez wylanie na niej kubła zimnej wody. Za nieposłuszeństwo wieszali i jak Polak rozmawiał z niemką też wieszali.

Kazik oraz osoby, z którymi pracował - Polka i Ukrainiec - nie otrzymywali wynagrodzenia za pracę. Odzież i obuwie Kazik dostał od rodziców. Od baora chłopak dostał buty z drzewa dłubane. Służyć miały temu, by chodzący w nich pracownicy gospodarstwa byli słyszani; w tym obuciu jak się szło to był taki łoskot i baor wiedział, że już niewolnicy wychodzą.

W listopadzie 1944 r. Kazik uciekł z gospodarstwa baora Majewskiego i do "wyzwolenia" ukrywał się, bojąc się powrotu do gospodarstwa i szukających go żandarmów. Ci znęcali się na rodzicami Kazika, próbując wymusić informację na temat miejsca pobytu syna. Po wojnie Kazik zamieszkał na tzw. Ziemiach Odzyskanych, niedaleko miasteczka, w którym pracował u bauera. Przez lata cierpiał fizycznie z powodu ciężkiej pracy w młodym wieku.




Edward Przybyłek (1922-1978; po prawej) z synem bauera w Prusach Wschodnich, 1944 r. Zbiory Henryka Przybyłka ze Szczytna. Źródło: T. Wojciechowska, Edward Przybyłek, "Głos Gminy Jednorożec", 2 (42)/2016, s. 14.

OPOWIEŚĆ TRZECIA 
Bolek, pochodzący z Olszewki w gm. Jednorożec, też był na robotach przymusowych w Rzeszy. W 1941 r. miał 17 lat. Warunki zależały od tego, gdzie trafił. Przez całą wojnę pracował łącznie u 5 gospodarzy. To, gdzie się było i ile czasu tam się spędziło, zależało od żandarmów, którzy mieli ostateczny głos w tej sprawie. Jeżeli ktoś się im nie spodobał, zabierano go od jednego gospodarza i posyłano do drugiego.

U 4 gospodarzy miał bardzo dużo pracy, ale nie narzekał. Było mu dobrze. Codziennie, bez różnicy, jaka była pora roku, wstawał o 5:00. Pracował na świeżym powietrzu, tylko na śniadanie lub obiad lub śniadanie przychodził do domu.

Od przedostatniego gospodarza, u którego Bolek przebywał z bratem, zostali zabrani. Miałem u niego dobrze. Chętnie pozawalał mi jeździć do domu, gdyż wiedział, że wrócę. Gdybym tego nie zrobił, musiałbym się ukrywać, a za to groziła kara śmierci. Moi gospodarze również ryzykowali, pozwalając mi jechać do domu. Czasem pożyczali mi nawet na taką trasę rower, co również było niebezpieczne, gdyż nie można było pomagać Polakom. Najczęściej jednak chodziłem pieszą, tak było łatwiej w razie potrzeby uciec lub się skryć.

Jakoś na początku marca sąsiad poprosił Bolka, żeby, kiedy będzie w domu, znalazł mu chłopca do pracy w gospodarstwie. Kiedy w Polsce trwała łapanka ludzi do prac przymusowych, każdy próbował znaleźć pracę niedaleko domu. Dawało mu to możliwość kontaktowania się z rodziną oraz zapewniało posiłek u gospodarza. Nie był on, co prawda, bardzo urozmaicony, ale przynajmniej człowiek nie był głodny. Jeżeli trafiło się do pracy nie w gospodarstwie, a w fabryce, wówczas jedzenie było na kartki, a z tego było bardzo trudno wyżyć.

Bolek znalazł chłopca i razem wybrali się do Prus. Gospodarstwo znajdowało się w okolicach Szczytna. Dotarli tam wieczorem, więc gospodyni kazała wrócić rano z racji nieobecności męża. Na drugi dzień u mojego gospodarza zjawili się żandarmi z psem. Pracowałem akurat z bratem w stodole. Żandarmi podeszli i spytali mnie, o której wróciłem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nocą. Okazało się, że tej samej nocy z gospodarstwa sąsiadów zginęło mięso zabitego świniaka. Wiedziałem, że sąsiedzi na pewno mnie o tą kradzież nie oskarżyli, ale mimo to byłem podejrzany.

Jeden z żandarmów skuł Bolka i przymocował kajdanki do roweru. Zamknął mieszkanie, gdyż tego dnia na gospodarstwie byłem tylko z bratem, i zabrał nas na posterunek - wspominał mężczyzna. Szedł 3 km do posterunku w deszczu ze śniegiem i przemokłej jesionce.

Na komisariacie Bolek spotkał chłopca, którego ze sobą przyprowadził. Pies, którego przyprowadził komendant, skoczył na Bolka i rozerwał mu jesionkę, a chłopca skaleczył. Po chwili odprowadzono go do aresztu wśród gróźb wykrzykiwanych za mną przez komendanta. Było to pomieszczenie o powierzchni 1 m kwadratowych, z zakratowanym oknem bez szyby, znajdującym się pod sufitem. Było tam tam zimno, że będąc na świeżym powietrzu, Bolkowi zdawało, że wszedł do ocieplanego pokoju.

Na drugi dzień zabiliby mnie bez sądu, jak to z reguły bywało w czasie wojny. Było zgłoszone przestępstwo, winowajca był – więc sąd nie był potrzebny. Uznanemu za winnego rzucano za rów czapkę i kazano ją przynieść. Gdy ten schylił się po nią, strzelano. Wytłumaczenie było jedno – znajduje się za rowem, więc chciał uciec. Takie działanie miało stanowić przykrywkę dla opinii publicznej. Ze mną zapewne też by tak było, ale stał się cud: poprzedniego wieczoru złapano sześciu rosyjskich więźniów, którzy mieli wykopaną w lesie ziemiankę, a w niej – skradzione mięso. Dzięki temu oczyszczono mnie z zarzutów.

Bolek nie wiedział o schwytanych Rosjanach. Zaprowadzono go na komisariat do Chorzel, gdzie spędził kilka dni bez jedzenia. Następnie zwolniono go do domu. Kilka dni później ponownie wezwano go na chorzelski posterunek. Był tam młody żandarm, którego znałem, gdyż przyjeżdżał kiedyś do dziewczyny z Olszewki, która była siostrą mojego kolegi. Być może dlatego powiązani z Olszewką mieli u niego względy. To od niego dowiedzieliśmy się, co mówi się o naszej sprawie na komisariacie i co chcą z nami zrobić. Pewnego razu przyszedł do nas i zdradził, że za chwilę mamy zostać przesłuchani. Powiedział nam, o co będziemy pytani i jakich powinniśmy udzielić odpowiedzi, po czym odszedł.

Okazało się, że z Opaleńca przysłano decyzję o wysłaniu chłopców na 6 tygodni do KL Soldau w Działdowie. Dlaczego na tak krótko? Niemcy nie karali latami, bo w obozie cudem było wytrzymać sześć tygodni. Ostatecznie jednak, z racji tego, że sprawdzaliśmy się w pracy i byliśmy posłuszni, zostaliśmy ukarani karą pieniężną i odbyciem tygodniowej kary, polegającej na rąbaniu drewna u komisarza. Była to Wielkanoc, a my staliśmy z siekierami i odrabialiśmy przysłużoną nam pracę. 

W tym samym czasie znajomi Niemcy pojechali do Przasnysza do Arbejcantu, czyli biura pośrednictwa pracy, i zaczęli starać się o zgodę na naszą pracę w ich gospodarstwie. Znałem tego gospodarza doskonale, gdyż pracował niegdyś z moim ojcem na kolei.

Zgoda została szybko wydana. Wyposażony w nowe obuwie i ubranie robocze Bolek wyjechał do pracy do gospodarstwa Kiparskich. Byli to dobrzy ludzie i traktowali mnie jak członka rodziny. Pamiętam chrzciny ich najmłodszego syna. W czasie wojny Polacy i Niemcy nie mogli zasiadać do wspólnego stołu. Mimo to państwo Kiparscy nie przestrzegali tego zakazu i siadali razem ze mną do stołu. 

Skrępowany tym, że nie znał większości gości, oraz prywatnym charakterem uroczystości, Bolek wyszedł do znajomych. Kiedy dotarł do domu, na rowerze dogonił go jego gospodarz, skrzyczał, nakazał wracać i zasiadać do stołu. 

Gospodyni była bardzo dobrą kobietą. Nigdy mi nie rozkazywała, a raczej prosiła, żebym coś zrobił. Nie miałem tam dużo roboty. Ich gospodarstwo było małe. Mieli za to sześcioro dzieci. Dlatego częściej pomagałem jej matce się nimi opiekować - wspominał Bolek. 

Niestety zabrano go do innego gospodarstwa. Bolek nie wspominał zbyt dobrze jego właściciela. Pracował tam wraz z innym Polakiem. Niemiec miał trzy córki i syna, który był ich nieślubnym dzieckiem. Rodzice traktowali go jak nienormalnego - wspominał, podkreślając, że zaprzyjaźnił się z chłopcem. - Był moim cieniem, wszędzie chodził tam gdzie ja. Bardzo dużo pracował. Gospodarstwo było duże, chowano tu ok. 30 sztuk bydła. Było mi trochę głupio, że miałem mniej obowiązków - Bolek zakończył spisaną w 2009 r. opowieść.


Portret Jana Krajewskiego z Chorzel jako nastolatka z okresu robót przymusowych na terenie Prus Wschodnich. Pracował w rolnictwie w miejscowości Leginen (Leginy) koło Reszla od 30 III 1941 r. do 2 II 1945 r. u gospodarza o nazwisku Andreas Schacht. Znak litery P był noszony przez przymusowych robotników polskich w III Rzeszy. Zbiory Ludwika Krajewskiego. Źródło


OPOWIEŚĆ CZWARTA

Jan Sopelewski urodził się w 1919 r. Przed wojną mieszkał w Stegnie i pomagał rodzicom w prowadzeniu ok. 48-morgowego, czyli bardzo dużego jak na ówczesne warunki, gospodarstwa. W czasie II wojny światowej został zabrany na roboty, bowiem Niemcy potrzebowali rąk do pracy.

Wspominał: Z Jednorożca poszedłem tylko ja i taki starszy Piotrak, z Rogatek, z rocznika 1916. W Rzeszy zastępowaliśmy młodych Niemców, których powoływano do służby w wojsku. Ja trafiłem do tzw. „Szwajcerku" w ciechanowskiem. Uczyli nas tam jak się doi krowy. W „szkole dojenia" kierownikiem był Niemiec o nazwisku Baran, który bardzo dobrze mówił po polsku. Przebywałem tam dwa tygodnie i zaraz potem przewieźli nas do Niemiec. 

Jechaliśmy wiele kilometrów. Po około 2 tygodniach trafiłem do Kłajpedy, która przed wojną należała do Litwy. Było to z soboty na niedzielę. Okoliczni Niemcy już na nas czekali. Następnie spośród nas wybierali sobie pracowników. Mnie wybrała elegancka i młoda pani ok. 28 lat i jej mąż. Jak się później okazało, był to kierownik, który w gospodarstwie gdzie trafiłem nadzorował dojenie krów. Niemka zapytała mnie, czy umiem jeździć na rowerze. Odpowiedziałem, że tak. Później okazało się, że przyjechali na dwóch rowerach, oni pojechali rowerem z ramą, a ja na damce. W drodze dali mi też coś do jedzenia i trochę wódki. 

W Kłajpedzie mieszkałem na strychu. Warunki były trudne, w pomieszczeniu było dość chłodno, a nie dali nawet pierzyny, tylko jakieś dwa koce. Poduszkę zrobiłem sobie z worka, który wypchałem sianem. Szpary w ścianach również pozatykałem sianem, żeby mniej wiało. Ponadto jak to strych, był słabo oświetlony. 

W tym samym gospodarstwie były też rodziny z Ciechanowa i Krzynowłogi, kilka rodzin z Białorusi i jedna rosyjska. W niewoli zajmowałem się dojeniem krów, których w naszym gospodarstwie było ok. 14o sztuk dojnych. Do tego około 4o jałówek i 3o cielaków jednorocznych. Na jednego dojącego przypadało 35-45 krów do wydojenia rano i wieczorem. Około 3-ciej nad ranem trzeba było wstać i krowy nakarmić. Za dojenie zarabiałem 25 marek na miesiąc, ale żadnych pieniędzy do domu nie przywiozłem, bo wszystkie mi NKWD zabrało. 

Ponadto za ostatnie miesiące też nic nie dostałem, bo kierownika powołali do wojska, więc kto miał zapłacić. Gdy ober poszedł do wojska, przejąłem jego obowiązki, ponieważ gospodarz wybrał mnie na jego miejsce. Dwóch takich starszych Niemców dozorowało pracę. Jeden z nich wcześniej służył w Polsce, ale zwolnili go ze służby. 

Nasz dziedzic, który nazywał się Hans Semturis, mieszkał pod Królewcem. Dla pracowników był bardzo niedobry, miał taką wielką lachę, którą nas bił. Jeden raz, jak mnie uderzył, to myślałem, że już się nie podniosę. Pomimo, że minęło już tyle lat od tamtych wydarzeń, to nadal pamiętam ten straszny ból. Dziedzic miał córkę i syna urodzonego w 1924 r. Syna zabrali mu do wojska i 25 września 1944 roku zginął na amerykańskim froncie. Miał wtedy 20 lat. Tego chłopaka było mi naprawdę szkoda, bo był dobrym człowiekiem. Żona dziedzica też była dla nas dobra. Często wypytywała się o różne rzeczy, np. skąd pochodzę, czym się zajmowałem przed wojną, o rodzinę. Zawsze mnie chwaliła, gdy przyjeżdżała komisja na kontrolę. 

Mój ober, który nazywał się Emil Essen, mówił tak: — "Johan, do matki to ty nigdy nie wrócisz". Ja mu odpowiadałem że wrócę prędzej jak on. Nie wiem czy przeżył, czy nie, ale ja do matki wróciłem. Mówił też, że całe życie będę tu robił. Oni (Niemcy) wierzyli, że wygrają. Ja mu odpowiadałem, że robić to ja mogę u siebie albo u ojca, a do domu mógłbym iść nawet w tej chwili, na piechotę. Jednak ten Essen był dobrym człowiekiem i dobrze nas traktował. Natomiast mali Niemcy, którzy tam mieszkali byli bardzo wredni, mówili do nas cały czas, np. „Polak to głupi", „Polak to gamling", „Polak to shwein" - Polak to świnia. 

Śniadanie jedliśmy codziennie o godzinie 8.00. Najczęściej była to kawa bez cukru. Do tego chleb smarowany margaryną lub jakimiś powidłami. Na obiad jedliśmy kartofle w łupinach i do tego 3-4 skwarki. Na początku nie mogłem się przyzwyczaić, ale później przywykłem i jadłem co dali. Zresztą wszyscy jedli, Niemcy i ich dzieci też. 

Gdy poszedłem na dwór do dziedzica, to już tam ziemniaki były obrane i polane sosem. Na kuchni u dziedzica było lepiej. Jeśli chodzi o kolację, to najczęściej był to chleb z margaryną lub kawałek kaszanki, a do tego kawa. W czasie dojenia to zawsze napiliśmy się trochę mleka, jednak należało uważać, bo za to groziła surowa kara. 

Święta nie różniły się prawie od dnia powszedniego. Jak codziennie wstawaliśmy o 3-ciej rano i wykonywaliśmy naszą pracę. Moje pierwsze święta Bożego Narodzenia wyglądały tak: przygotowano mi wieczerzę taką samą jak codziennie, którą spożywałem sam. Niemcy natomiast siedzieli w pokoju obok. Nie wiem co jedli na wieczerzy wigilijnej. Widziałem tylko, że mieli choinkę. Na moim stole z boku położyli taką małą paczkę, ok. półkilogramową. Nie chciałem tej paczki wziąć, ale ten mały Nieniec przyniósł mi ją mówiąc: Johan bierz, to dla ciebie. Jak się okazało w tej paczce były ciastka, takie okrągłe sobie robione. Następne święta były praktycznie takie same. 

Gdy zbliżał się front do Kłajpedy, to my już 7 października 1944 r. uciekliśmy z całym dworem pod Królewiec. Trwały wtedy wykopki, Niemcy pozostawili nie zebrane ziemniaki na polu. Pod wieczór dojechaliśmy na miejsce. Gospodarz już tam był. Niemcy obawiali się nadciągających wojsk radzieckich. Jeden z okolicznych gospodarzy powiedział tak: 
- Jeśli tu jaki Rusek wejdzie, to pozabijam i te dziewczyny (swoją rodzinę) i siebie, bo do niewoli ruska to ja nie pójdę. 

Nie wiem, czy Ci Niemcy u których pracowałem przeżyli. Wsiedli na specjalny okręt, który ich władze podstawiły dla uciekinierów. Mieli ich przetransportować do Rzeszy. Słyszałem później, że ten okręt zatopili Rosjanie. 

W lutym 1945 r. oddziały rosyjskie zbliżały się do Królewca. My wzięliśmy chudego konia, bryczkę, jakieś konserwy - było tego sporo jakieś trzy worki i ruszyliśmy do domu. Nie ujechaliśmy daleko, już 4 godziny później złapało nas NKWD. Wtrącili nas do piwnicy. Siedzieliśmy tam ze dwa miesiące, a może i dłużej. Ta piwniczka była mała, taka półtora metrowa. Jeden przy drugim leżeliśmy jak śledzie. Ci Rosjanie to gorsi byli od Niemców. Jeszcze żołnierze to tak się nie czepiali, ale te NKWD... Kazali mi spodnie zdjąć i sprawdzali, czy żadnych pieniędzy nie mam. Papiery i zdjęcia też pozabierali. Butów już nie miałem, bo mi je wcześniej zabrali. Przesłuchiwał mnie oficer w stopniu majora. Pytał się, co u germańca robiłem. „Co ty tam rabotał". 

Gdy Rosjanie nas zwolnili, to utworzyli specjalne grupy, które liczyły ok. 2000 osób każda. Znalazłem się w tej pierwszej grupie, która szła w kierunku Warszawy. Eskortowali nas bolszewicy, jak mówili „żeby nas Niemcy nie napadli w drodze". Dziennie robiliśmy około 25 km. Jak doszliśmy do jakiejś wioski, to tam nocowaliśmy. Jeśli ktoś był chory, to go na wozie wieźli. 

Tydzień szliśmy od Królewca. Gdybym był sam, było by prędzej. Gdy dotarliśmy do Chorzel, była niedziela. Ludzie powychodzili z kościoła, żeby nas zobaczyć. Ja w tym czasie odłączyłem się od grupy i udałem w kierunku Jednorożca. W niedzielę 1 maja 1945 r. wróciłem do domu. 

W niewoli spędziłem 5 lat. Zawsze miałem nadzieję, że tu wrócę, do Jednorożca. Wojna to najgorsza rzecz w świecie. Jedyny plusem jest to, że na robotach nauczyłem się języka niemieckiego, który pamiętam do dziś. Należy również podkreślić, że Niemcy mają wszystko poukładane i zorganizowane jak należy, bo jak to oni mówią: „Ordnung muss sein" - porządek musi być. 

Aleksander Chrzanowski z Przasnysza w marcu 1940 r. na robotach przymusowych. Widoczny znaczek, jaki musieli nosić Polacy. Zbiory Z. Turowieckiej.


Wnioski z tych czterech opowieści zostawiam Wam do samodzielnego wysnucia.

Do następnego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz