1 czerwca 2022

„Z dziennika wychowawczyni. Wiosna na wsi (maj i czerwiec)”. Kurpie, 1937 r. (2)

Zapraszam do lektury drugiej części pamiętnika nauczycielki pracującej na Kurpiach. Opowiada o tym, jak kurpiowskie dzieci szukały oznak wiosny w lesie i zajmowały się przyprzedszkolnym ogródkiem. Relacja pochodzi z 1937 r.






Przed lekturą tego wpisu warto przeczytać cz. 1 pamiętnika, która koncentruje się na marcu i kwietniu: KLIK. Znajdziecie tam również informacje na temat przedszkoli na Kurpiach przed II wojną światową. Poniżej zaś tekst dotyczący maja i czerwca.

Małe Kurpianki w Myszyńcu lub okolicach, 1937 r. Źródło.

Niezwykle podniecająco działa na moje dzieci wiosna i nie dziwię im się wcale. Siedzi to skulone, zmarznięte przez kilka miesięcy iw niezbyt ogrzanej chałupie, a teraz tak ciepło, mają tak dużo przestrzeni do rozporządzenia, dużo też "pracy". W przedszkolu spokojnie siedzą jedynie w dnie sło-ne, ale jak tylko słońce zaświeci, już ich podrywa, już proszą, żeby gdzie pójść, coś zobaczyć. Wciąż nowiny mi znoszą. — Bociana widziałem... Pani wie — jaskółki przyleciały_ Pietek poszedł z "gęsiami"...

Mogę jedynie przytrzymać je w pokoju, dając im jakąś robotę ręczną, którą bardzo lubią i trzeba przyznać, że są znacznie zręczniejsze od dzieci miejskich i znacznie też wytrwalsze. Nieraz godzinę i dłużej pracują, a gdy proponuję przerwę, to mi odpowiadają: "chcę robić, później zabawimy się". 

Materiałem do robót były w tym czasie witki, których nam naciął sąsiad gospodarz.

Starsze dzieci porobiły z nich kółeczka i bawiły się nimi podrzucając i chwytając na rączki. Reszta witek przydała się nam do zagonków.

Maj zajęty nam głównie roboty w ogrodzie.

Każde ze starszych otrzymało dla siebie rabatkę długości i szerokości od 60—80 cm, ażeby dziecko mogło rączką sięgnąć do środka. Pośrodku był duży klomb wspólnych kwiatów, którym ja się zajęłam. Parę dużych grządek na warzywa szkolne należały już do gosposi. Ogródek nasz miał tę wyższość nad innymi podobnymi, że pracowaliśmy i opiekowaliśmy się nim przez cale lato, bo przedszkole nasze jest latem czynne.

Najpilniejszą robotą na począdku maja była uprawa ogródka.

Przystąpiłam do pracy w dzień ciepły i słoneczny, żeby nastrój pogodnego wiosennego dnia udzielił się dzieciom, wzbudził i zapał do pracy.

Narzędzi ogrodniczych mamy bardzo malo (przedszkole jest bardzo ubogie w pomoce), więc tylko kilkoro dzieci kolejno mogło brać udział w pracy. Czasem przynosiły motyki z domu, ciężko było jednak niemi pracować, choć dzieci wiejskie są do robót tego rodzaju nieco zaprawione.

Przede wszystkim oczyściliśmy i wygrabiliśmy nagromadzone przez zimę śmieci: patyki, kamienie, zeschłe liście i wrzuciliśmy je do skrzyni od śmieci. Potem przekopaliśmy ziemię, żeby ją wzruszyć i spulchnić. Koło 15-go rabatki były skopane.

Dzieci przy mojej pomocy porobiły rowki na grządkach i posiały groch, fasolę, rzodkiewkę, słonecznik i mak, a przednie dwa rowki zostawiły na kwiaty. Z kwiatami jednak były go-rzej; przyniosłyśmy ze spaceru kilka krzaków niezapominajek, powykopywały dzieci gdzie niegdzie stokrotki — ale to wszystko wyglądało bardzo mizernie. Łatwiej było z warzywem, bo każde dziecko coś z domu przyniosło. W nadziei uzyskania kwiatów, poszłam na zwiady do leśnictwa i dostałam od ogrodnika kosz flanców: bratków, stokrotek, aksamitek.

Dużo było nazajutrz radości, krzyku, zajęcia. Jedne dzieci pod moim kierunkiem sadziły flance, a inne grodziły rabatki patyczkami, kawałkami cegły, gałązkami suchymi itp. Zajęcia przy ogródkach zawsze zajmowały nam parę godzin dziennie. Malutkie dzieci w tym czasie urządzały sobie prowizoryczne ogródki w piasku.

Niedługo w ogródku zaczęli się zjawiać pożądani i niepożądani goście. Pierwsze zlatywały się wróble, aby groch wydziobywać. Przyszło nam na myśl zrobić i wiatraczek, by odstraszał ptaki, ale drugiego dnia już się nie bały.

Trzeba było pozakrywać rowki drobnymi, suchymi gałązkami (chrustem) — zanim się nie pokazały kiełki.

Bardzo troskliwie opiekowały się dzieci swymi zagonkami: wyrywały niepotrzebne zielsko, podlewały, a gdy im co kiełkowało, a następnie zakwitało  natychmiast mi komunikowały tę ważną nowinę; musiałam przyjść obejrzeć.

Któregoś dnia jeden chłopiec przyniósł z ogródka "glistę" dżdżownicę i (dzieci wiejskie nie boją się i nie brzydzą żadnych żywych stworzeń) pyta, co ma z nią zrobić: wyrzucić, czy pozostawić?

— Zostawić na grzędzie — odpowiadam, będzie ci ziemię spulchniała. Jednocześnie zwróciłam uwagę dzieci, że gdy znajdą jakiego robaka lub owada, niech się dobrze przyjrzą, jak wygląda, jak się zachowuje; nie trzeba łapać jednak, gdyż biorąc go do ręki, mogą zupełnie niechcący zrobić mu krzywdę.

Wielki szacunek i sympatię żywiły dla biedronki, między innymi i dlatego, że się dowiedziały, iż zjada mszyce. Trzymały ją na palcu, na ręce, przyglądały jej się i czekały, iż sama odleci.

Pewnego dnia, idąc z dziećmi na spacer zobaczyłam nad rowem ładny krzaczek łopianu. Wykopałam go z pomocą dzieci przesadziłam do dużego klombu w ogródku.

Dziwiły się dzieci, że takie "zielsko" zasadzam w ogrodzie. Przekonały się jednak wkrótce, jak pięknie się rozrósł i jak bujnie rozkwitł (i w lipcu) na dobrej ziemi, przy dobrej opiece.

Jeden z życzliwych nam gospodarzy skopał ziemię w ogródku przy parkanie. Posieliśmy tam słoneczniki dla dzieci i dla ptasząt.

Czas schodził szybko. Wkrótce przy tych zajęciach przybyła nowa robota: fasola i groch urosły i zaczęły się piąć i plątać. Dzieci poprzynosiły różnego rodzaju tyczki i przekonały się, że wąsy grochu i fasoli okręcają się same dokoła kijka. Najbardziej interesował je groszek (cukrowy), jego śliczne kolorowe kwiatki i strączki, które coraz się wydłużały. Poradziłam dzieciom otworzyć jeden taki strączek i zjeść słodkie nasionka. Potem zjedzą strączki już dojrzałe.

Jakkolwiek kwiaty na rabatkach już się rozwinęły, dzieci żadnego z nich nigdy nie zerwały. Natomiast wiedziały, że lubię kwiaty i znosiły od wczesnej wiosny: kluczyki, fiołki, konwalię, potem rumianek, dzwonki itp. Ja ze swej strony starałam się wzbudzić zamiłowanie dzieci do roślin przez bliższe poznanie cech charakterystycznych, barwy, zapachu, oraz skojarzenie nazwy z kwiatem. Nieraz kilkoro naraz oznajmiało mi, że w ogrodzie bez się rozwinął i ładnie pachnie, że wiśnie mają pączki, to znów zapraszały, żebym przyszła do ich ogródka zobaczyć, jak pięknie zakwitły jabłonie.

— Ale zrywać nie wolno — mówią — bo z nich będą jabłuszka. 

W lesie.
Coraz trudniej utrzymać dzieci w pokoju.

— Gdzieś był, Wacek, czemu tak późno przychodzisz? — pytam.
— "Latałem". Ja pani coś pokażę, ale teraz nie powiem.

Musiałam co dzień wychodzić z nimi na spacer, a najchętniej idą do lasu.

Zapuszczamy się w głąb. Mieszkańcy lasu świętują wiosnę jak kto umie. Dźwięcznym głosikiem odzywają się zięby, drozdy, gdzieś kukułka kuka, a najdonioślej gwiżdże wilga.

Dzieci się rozbiegają na wszystkie strony, oswojone są z lasem. Spostrzegam, że każde czegoś szuka.

— Słyszy pani, jak dzięcioł stuka — o, na tamtym drzewie, bije dziobem w pień. Chłopcy ze szkoły nazywają go doboszem, co w bęben bije.

— Proszę pani, nadbiega któreś, niech pani ze mną idzie. 

Bierze mnie za rękę, prowadzi jakiś czas, wreszcie zatrzymuje się przy krzaku jałowca. — Gniazdko, powiada cicho — ale nie można ruszać, ptak tego nic lubi. Widzi pani? leżą dwa jajeczka — powiada rozsuwając gałęzie.

Przyglądam się. Gniazdko dosyć duże ze mchu i porostów, i w środku wyłożone puchen. Malec ciągłe mnie upomina, żebym nie ruszała.

— A wiesz ty, czyje to gniazdko? Drozda. Poznałam po zielonkawych jajkach, upstrzonych czarnymi kropkami.

Kilkoro dzieci przyszło za nami i przygląda się.

— Odsuńmy się trochę, powiadam, może zobaczymy drozda, lecącego do gniazda. I doczekaliśmy się. Drozd szybko wpadł w krzaki. Niedługo potem zobaczyliśmy inne gniazdko na cienkiej gałązce drzewa, przy nim wyśpiewywał ptaszek o czerwonym łebku i żółtych skrzydełkach. W gniazdku siedziała samiczka.

— To szczygieł, szczygieł, ja go znam, w zimie przylatywał do nas na podwórko z wróblami razem, opowiadało któreś z dzieci.

I jakoś tak się złożyło, że zaczęliśmy rozmawiać o gniazdach, nie robiąc z tego jednakże usystematyzowanej rozmowy.

Obcując z dziećmi szkolnymi, moje dzieci dużo gniazd widzlały i bardzo się nimi interesowały.

— Był raz wielki wiatr... dziewczyna szukała grzybów... i znalazła na ziemi przewrócone gniazdo, duże, jak miska... twarde, jak z gliny, ale nie było gliny. — Nauczyciel schował gniazdko do szafy (gniazdo wilgi).

— Każdy ptaszek buduje gniazdko inaczej. — A musi dobrze schować, by go nikł nie widział — (mówiły dzieci jedno przez drugie). — Najlepiej ma dzięcioł, bo w dziupli...

W tym czasie kilka razy odezwała się kukułka.

Zaśpiewam wam piosenkę o kukułce:
Dziewczę jagódki zbierało
W rozmajonym łosie,
Dziewczę sobie zaśpiewało,
Rosa piosnki niesie,
A kukułka zakukała
Z drzewka do dzieweczki:
— "Dzięki tobie, kochaneczko,
Za śliczne piosneczki".

Podobała się dzieciom piosenka, musiałam ją powtórzyć parę razy. W końcu śpiewaliśmy razem. A potem urządziliśmy taką zabawę.

Z pomiędzy dzieci wybrałyśmy "kukułkę", która musiała gdzieś się ukryć w lesie. Pozostałe dzieci stawały twarzą do mnie i śpiewały pierwszą zwrotkę. Poczym dziecko ukryte musiało odezwać się trzy razy "kukukuku-kuku". Śpiewały potem zwrotkę drugą — po której znów "kukułka" musiała odezwać się tak samo trzy razy. Teraz dzieci rozbiegały się po lesie i szukały ukrytej kukułki. Ten, kto ją odnalazł — zostaje z kolei "kukułką".

W celu urozmaicenia gry wyznaczyliśmy następnie 2 i 3 "kukułki". 

L. Klimkówna (Białowoda).

Małe Kurpianki w Myszyńcu lub okolicach, 1937 r. Źródło.

Źródło: Z dziennika wychowawczyni. Przedwiośnie na wsi, "Wychowanie Przedszkolne", 13 (1937), 3, s. 79–82.


Do następnego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz