13 lipca 2018

Następstwa czasowych i stałych emigracji z Kurpiowszczyzny przed I wojną światową

Władze cywilne w Królestwie Polskim, podobnie jak duchowieństwo katolickie, niechętnie odnosiły się do emigracji z powodu braku możliwości całkowitej kontroli zjawiska. W prasie często można było przeczytać o negatywnych skutkach wychodźstwa w różnych dziedzinach życia. No właśnie, jakie były konsekwencje emigracji, zarówno sezonowej do Prus czy „za Przasnysz”, jak też czasowej i stałej za ocen? Czy rzeczywiście było aż tak źle, jak przekonywano w prasie? Czy emigracja to „samo zło”? Odpowiem na te pytania, posługując się przykładami z całego regionu kurpiowskiego, by szerzej nakreślić następstwa emigracji, niż gdybym to zrobiła jedynie dla rodzinnej gm. Jednorożec, położonej na zachodnim skraju Kurpi Zielonych. Będę często powoływać się na Dominika Staszewskiego, sędziego pokoju w Jednorożcu w latach 18951907, krytycznego obserwatora życia Kurpiów, oraz Adama Chętnika, kurpiowskiego etnografa z Nowogrodu nad Narwią, który dobrze znał temat emigracji i często stykał się z reemigrantami. Dość powiedzieć, że jego ojciec trzykrotnie wyjeżdżał do Wielkiej Brytanii, by w Londynie pracować w fabryce mebli, a po powrocie dzielił się z synem informacjami.



Kwestie finansowe 

Z pewnością emigracja, tak czasowa, jak i stała, była źródłem dochodów, które pozwalały na utrzymanie gospodarstwa i ich rozbudowę. Jak relacjonował R. Waleszczak, w pow. przasnyskim, w części kurpiowskiej „Przychody ludności z tytułu wychodźstwa do Prus obliczono w 1900 r. na ponad 300 tys. rubli; w przypadku emigracji do Ameryki wartość nadchodzących stamtąd przesyłek pieniężnych szacowano na 600 tys. rubli”. 

Emigranci najczęściej wracali z Ameryki po kilku latach. Za zarobione pieniądze albo spłacają rodzinę z osady, albo nabywają nową, lub chociaż biorą w zastaw kawał ziemi, ale każdy czepia się gruntu. Rzadko który zmarnuje lub obróci na co innego przyniesiony pieniądz – pisał Dominik Staszewski. Wedle Adama Chętnika Kurpie mówią, że bez Ameryki żyć by nie umieli, bowiem emigracja pozwalała na wzbogacenie się. 

Z drugiej strony Chętnik ubolewał nad tym, że Przyjeżdżający do kraju „amerykany”, o ile posiadają sporo gotówki (oszczędzić mogą i po kilka tysięcy rb.), nie przywożą jej wprost ze sobą, ale oddają bankom amerykańskim, które niby zobowiązują sie pieniądze przesłać do miejsca ich zamieszkania. Ale dobrodziejstwo to jest wyzyskiem i oszustwem, banki bowiem obracają i operują tymi pieniędzmi po kilka miesięcy, a zarobiwszy na nich spory procent, odsyłają właścicielowi „darmo”. W literaturze można znaleźć opinię, że przechowywanie przez Kurpiów zdobytych środków pieniężnych sprzyjało rozwojowi stowarzyszeń kredytowych i wiejskich kas oszczędnościowych. Jednak, jak czytamy w relacji Chętnika w czasopiśmie „Ziemia” z 1914 r., Pieniądze przynoszone z Ameryki leżą przeważnie w skrzyniach, na przedsiębiorstwa lub przemysł Kurpie pieniędzy nie dają, a gminy, tj. kasy gminne nie chcą pieniędzy przyjmować, bo nie ma komu pożyczać.

Dom emigranta wyróżniał się we wsi. A. Chętnik w 1913 r. pisał: Zamorskie zarobki w znacznej mierze łagodzą miejscową biedę; po powrocie „amerykany” budują ładne domy i dokupują więcej gruntu. Dolary amerykańskie uważane tu były za jedyną podporę materialną. „Żeby nie Ameryka, to chyba by nam się chałupy poobalały” – mówiono tu powszechnie. W „Puszczy Kurpiowskiej” (1919) zaś zanotował, że po powrocie z emigracji Kurpie przedewszystkim rujnują stare chałupy puszczańskie i budują nowe, ładnie wykończone, chociaż często odmienne od stylu miejscowego. Z kolei w 1912 r. w „Zorzy” notował: Dawniejsze chałupy niskie, cuchnące wskutek nieporządku wokoło nich i ciemne, z małymi zabitymi na głucho oknami, spotykamy coraz rzadziej. Na ich miejsce powstają ładne domy drewniane z gankami. Okna są duże, otwierane, z malowanymi okiennicami, wewnątrz zaś widzimy podłogi, nieraz malowane, kuchnie i piece kaflowe, ściany zaś tynkowane i malowane lub oklejane papierem. Widzimy zegary, stoły z książkami i sprzęty gustowne

Gospodarka 
D. Staszewski zauważał, że emigracja w przypadku włościan osiadłych na roli skutkowała fatalnymi zjawiskami. Zwykle włościanie na podróż wyprzedają cały swój dobytek i osadę oddają w dzierżawę jednemu z sąsiadów, który obrabia ją swoim inwentarzem, nie powiększając go zupełnie. Wskutek tego uprawa roli staje się gorsza na obydwu osadach – osada zaś emigranta wyjaławia się zupełnie, gdyż dzierżawca wynaważa tylko swoją rolę. Również i budynki, w których dzierżawca nic nie wkłada, nieraz rujnują się zupełnie i emigrant po powrocie do domu najczęściej zastaje rolę wyjałowioną, zanieczyszczoną i budynki zrujnowane w mniejszym lub w większym stopniu. 

Nie lepiej było z tymi gospodarstwami, w których pozostały żony emigrantów. Chociaż więc po powrocie do kraju włościanin oczyści zupełnie z długów swoją osadę, po co wyłącznie poszedł za morze, i zagospodarzy ją na nowo, jednakże byt swój nie wiele poprawi, a nieraz wkrótce wpada w nowe długi, gdyż rola mu mniej rodzi i nie prędko może ją doprowadzić do dawnego stanu – nie mówiąc już o tem, że i ów dawny stan jego gospodarki pozostawia wiele do życzenia. To sprawiało, że gospodarze usuwali skutki złych praktyk, a nie ich przyczyny. W rezultacie powracano do negatywnych nawyków, co sprawiało, że powstają owe zniechęcenia do gospodarki – utyskiwania, że gospodarstwo nic nie przynosi i że wiecznie trzebaby je zasilać amerykańskiemi pieniędzmi. A co robiono, by poprawić stan gospodarki? Ponownie emigrowano. 

Co poszerzeniem horyzontów w kwestii nowinek rolniczych? Na pewno wyjazdy zarobkowe uczyły, pozwalały zapoznać się z nowszymi, wydajniejszymi sposobami gospodarowania. Jednak, jak zauważał Staszewski, chłop nasz chociaż i widzi w Prusach lepszą gospodarkę, zasklepiony jednakże w swym konserwatyzmie, nie zastanawia się wprost nad tem, że dałoby się i na jego osadzie zastosować. Dopiero gdy o miedzę zobaczy żywy przykład na osadzie takiej jak i jego, wtenczas dopiero – i to po długiem czasie, długiem przypatrywaniu się i rozmyślaniu odważy się dojść do przekonania i powiedzieć: „a to dobrze, trzeba i mnie się do tego wziąć” i wtenczas dopiero przypomina sobie „bo to na Prusach tak robią”, ale dotychczas nie wziął się do tego, choć Prusy zna od lat może trzydziestu. 



Dlaczego tak się działo? Otóż, jak przekonywał urzędnik, żeby jaką taką korzyść wyciągnąć z objawów i stosunków widzianych za granicą, trzeba: 1) być do tego umysłowo przygotowanym, 2) mieć zamiar i chęć obserwowania, spostrzegania i zrozumienia tego, na co się patrzy. 

Warto pochylić się nad sprawą sadownictwa. Chętnik pisał: Kiedy niedawno ogródek lub jabłko były na Kurpiach rzadkością, miejscami nieznaną, to dziś widzimy coraz częściej na koloniach ogrody warzywne i sady owocowe. Ta pocieszająca informacja nie znajdowała potwierdzenia w opisach zanotowanych np. przez Dominika Staszewskiego. Owszech, w Jednorożcu zorganizowano ogrody na tyłach posesji przy głównej ulicy, ale dopiero w późniejszym czasie, może w okresie międzywojennym. Dla przełomu wieków wiemy, że nie praktykowano sadownictwa i ogrodnictwa – z powodu braku fachowej wiedzy, ale i słabych gleb. W Jednorożcu ogród owocowo-warzywny znajdował się przy plebanii i nierzadko były to jedyne miejsca we wsiach, gdzie spotkać można było charakterystyczne uprawy. Uprawiano w nim zapewne takie same warzywa, jakie spożywali mieszkańcy. W ogrodzie znajdowały się prawdopodobnie drzewka owocowe. Można podejrzewać, że były to najpopularniejsze w okolicy: jabłka, wiśnie, śliwki i gruszki, może też maliny i porzeczki. Ciekawe obserwacje na temat sadownictwa poczynił Staszewski, który uważał, że ta dziedzina ogrodnictwa, rozpowszechniana przez duszpasterzy, mogłaby na stałe zagościć wśród Kurpiów, pozwalając na zwiększenie ich dobrobytu. Do tej pory nie notowano bowiem jej obecności. Urzędnik pisał: Obecnie ogrodami zajmują się tylko niektórzy księża, szczególnie zamiłowani w ogrodnictwie, gdyż nie każdy z nich chce ryzykować kilkadziesiąt rubli albo i więcej na założenie ogrodu przy plebanji, z której lada chwila może być przeniesiony do innej parafji. Gdyby jednak wszyscy księża zechcieli zajmować się ogrodami, ryzyka nie byłoby żadnego, gdyż ksiądz, któryby założył ogród dla swego następcy, w nowej parafji korzystałby z ogrodu, założonego przez swego poprzednika. W ten sposób dochód wszystkich księży powiększyłby się o jedną i dość znaczną pozycję, przy chatach zaś włościańskich niewątpliwie powstałyby sady na wzór księżych. D. Staszewski był sędzią pokoju w Jednorożcu za czasu administrowania tutejszą filią przez ks. Izydora Połubińskiego, który, jak się wydaje, zainteresowany był szeroko zakrojoną pomocą wiernym, także w postaci upowszechniania nowinek rolniczych. Możliwe, że to on lub któryś z poprzednich kapłanów posługujących w Jednorożcu założył i pielęgnował sad przy plebanii, ale z czasem uprawa podupadła i dlatego w 1912 r. zapisano, że drzewa tu rosnące były chore, a ogród nędzny.
Jednorożec w 1914 r. Fot. A. Maciesza. Zbiory Towarzystwa Naukowego Płockiego.

Ciężko było Kurpiom decydującym się na emigrację mieć styczność z wzorcami rolniczymi, skoro pruscy pracodawcy ograniczali kontakty z wychodźcami z regionu kurpiowskiego do najmu i wypłaty należności za wykonaną pracę. Nie ma więc lud nasz wiejski żadnych stosunków w Prusach z ludźmi istotnie cywilizowanemi, a te męty społeczeństwa, jakie spotyka w swoich włóczęgach po karczmach i innych norach zagranicznych, prócz znieprawienia charakteru i skażenia obyczajów, nic mu więcej przynieść nie mogą. 

Podobnie było w Stanach Zjednoczonych, gdzie emigranci najmowali się w fabrykach, co nie pozwalało na obserwację rolnictwa za oceanem. Jedynie w przypadku dłuższego pobytu za granicą można było bliżej przyjrzeć się pewnym rozwiązaniom. 

Równie gorzką opinię o Kurpiach zanotował M. Malinowski w „Zorzy”: Postępu żadnego się tu nie spotyka, ani w chatach, ani w myślach ludzkich. I dlaczego, zapytasz czytelniku? Przecież Kurpie – to naród zabiegliwy, przemyślny, co roku przynoszący sporo pieniędzy –z Prus, z Ameryki. I cóż się z tem dzieje? Gdzie to wsiąka, że przybytku nie daje się zauważyć na ludziach, że go i oni nie odczuwają? 

Stan rzeczy na Kurpiach jak najlepiej świadczy, że żaden zarobek na obczyźnie nie zbogaci ogółu, jeśli ten ogół nie oddaje swej duszy rodzinnej ziemi-żywicielce. Bo i cóż naszym Kurpiom dały zarobki zagraniczne, nawet owe tysiące z Ameryki? Ten i ów kupił tu sobie szmatek ziemi, inny dług jakiś spłacił, ale to, jak kropla w morzu – nikogo nie dorobiło, a wszystkich jednako trzyma w biedzie. To nawet bałamuci ogół, bo na zamorskie pieniądze zwraca jego oko, a odwodzi ją od tego, co jedynie i wyłącznie daje bogactwo – od ziemi. 

20 kilka lat patrzę na strony kurpiowskie i widzę, że mimo zagranicznych zarobków, chylą się one do wyraźnego upadku, tak że tu z każdym dniem, z każdym rokiem gorzej. (…) z puszczy myszynieckiej nie spotkałem jeszcze gospodarza ani w składzie nasion lub narzędzi rolniczych, ani go też nie słyszałem rozprawiającego o udoskonaleniu rasy bydła, albo uprawy ziemi. Niema w nich miłości dla ziemi, nie oddają jej oni swej duszy! Ta ich dusza buja po Prusach i za morzami i oto widzimy skutki tego bujania jej – w biedzie, jaka panuje w całej puszczy. 

By nie załamać się całkowicie nad stanem gospodarki kurpiowskiej w epoce wzmożonej emigracji, przywołajmy jeszcze jedną opinię Adama Chętnika: Kurpie uczą się gospodarować racjonalnie i uczęszczają do różnych szkół [np. rolniczej w Pszczelinie - przyp. M.W.K.] i na różne kursy, liche ich grunta zaczynają wydawać niezłe plony, spotykamy coraz częściej nawet pszenicę, poprawia się hodowla. (...) Kurpie dopędzają resztę Polski w kulturze rolnej, a dawne „głodne lata” nie prędko się powtórzą. Ta optymistystyczna notatka na pewno nie dotyczy większości regionu i należy do niej podchodzić z dystansem. Niemniej na pewno etnograf widział zmiany, jakie zachodziły na Kurpiowszczyźnie w dobie emigracji. Pisał bowiem: Widziałem wioski chłopskie brukowane i tak obsadzone drzewami, że chałup z zieleni nie widać. Przy domach coraz częściej spotykamy ogródki owocowe, a w nich ule ramowe z pszczołami. Jak pokazuje przykład wsi Jednorożec, na te ostatnie mogli pozwolić sobie najzamożniejsi. Paweł Franciszek Deptuła (częściej występujący tylko pod pierwszym imieniem), urodzony w 1864 r., był przed I wojną światową najbogatszym gospodarzem w Jednorożcu. Posiadał 80 morgów ziemi (mórg dawny polski koronny to 59,85 ara, mórg nowy polski = 300 prętów = 56,017 ara). Jak wynika ze wspomnień jego potomków, rodzina zajmowała się m.in. pasiecznictwem, czyli hodowlą pszczół w ulach. Znajdowały się one w ogrodzie na terenie posesji, położonej w centralnej części wsi Jednorożec. Hodowla pszczół była zajęciem dodatkowym. Po komasacji w latach 30. XX w. Deptułowie posiadali ok. 30 ha ziemi, co mogło wystarczyć do utrzymania się. Paweł Deptuła jako stały czytelnik Gazety Świątecznej, która była tygodnikiem popularno-oświatowym, popularnym na terenach wiejskich, otrzymał ul ramowy. Była to nagroda za stałe czytelnictwo i dokonywanie przedpłat za gazetę. Oferowano Deptule zamienniki prezentu, gdyby ten mu się nie spodobał, ale wydaje się, że gospodarz z Jednorożca wybrał wylosowany przedmiot. Chyba jednak ul do niego nie dotarł, skoro w gazecie pisano o nieodebraniu go przez Kurpia ze stacji kolejowej w Ciechanowie. Warto dopowiedzieć, że za oceanem znalazło się dwoje z dzieci Deptuły.

Uogólniając, emigracja zarobkowa w niewielkim stopniu wpływała na podniesienie kultury rolnej wsi na Kurpiach. Sporadycznie przejmowano nowe sposoby uprawy ziemi czy narzędzia rolnicze. Czasem, szczególnie w pasie pogranicznym, wprowadzano spotkane w Prusach melioracje zabagnionych gruntów, zagospodarowanie nieużytków. J. Szczepański zauważył też, że „Dzięki emigracji natomiast zahamowany został proces rozdrabniania gospodarstw, gdyż dostarczała ona środków pieniężnych na spłaty rodzinne”. 

Jednorożec w 1914 r. Fot. A. Maciesza. Zbiory Towarzystwa Naukowego Płockiego.
Ubiór 
Przemiany w zakresie obyczajowości, będące skutkiem emigracji, najszybciej były zauważalne w kwestiach zewnętrznego wyglądu, tj. ubioru. Powracający zza oceanu, a nawet z Prus, nosili miejskie ubrania, co na pewno miało posłużyć podkreśleniu ich nowego statusu społecznego, zamożności itp. Powracający ze Stanów Zjednoczonych reemigranci wywoływali nierzadko sensację wśród ziomków, kiedy prezentowali się w stroju zupełnie odmiennym od tego, w którym chodzili wszyscy wokół. Były to m.in. garnitury, słomkowe kapelusze, gumowe buty, cylindry i laski itp. D. Staszewski pisał o karczmach, w których nowe pruskie obleki – wywieszona dewizka na kamizeli, nieraz parasol, lub kalosze odrazu pokazują, kto tu rej wodzi. Adam Chętnik dopowiadał: Mężczyźni coraz więcej chodzą w paltach, długich butach i kapeluszach. U kobiet coraz częściej widać berety i kapelusze.

Jak zauważał D. Staszewski, wychodźstwo do Prus powodowało, że młodzież męska prawie wszystka już nosi się „po szlachecku”, bowiem z sezonowych prac niejeden grosza nie przyniesie, ale za to przyjdzie w „palicie” lub w innej jakiej pruskiej tandecie. Zamiana własnoręcznie wykonanych samodziałów kurpiowskich na ubrania przywiezione z Prus odbijała się ujemnie na gospodarce kurpiowskiej: zanikał wyrób samodziału, zmniejszało się pogłowie owiec, pieniądze Kurpiów zostawały w Prusach lub w kieszeniach małomiasteczkowych spekulantów. To miało też negatywnie oddziaływać na zachowanie Kurpianek, które stawały się próżne, a przez to niechętne do pracy. 

Zdarzało się też tak, że zanim chłop wybrał się do Ameryki, już swoim wyglądał dawał znać, że się tam wybiera. Z okolic Ostrołęki w 1899 r. informowano: Napróżno przekłada żona, płaczą dzieci na widok nowego amerykanina, który z miejsca jeszcze się nie ruszył, a już się przebrał, praojcowski sukman w kąt porzuciwszy. 

Niestety, jak przekonywał A. Chętnik, chociaż Po powrocie z Ameryki Puszczak jest już prawdziwym europejczykiem, ubranym według ostatniej mody, to na tym ubiorze prawie wszystko się kończy; pozatem jest ciemnota i bieda z zacofaniem w gospodarstwach i wioskach. Z Ameryki przychodzi tylko złoto i obok niego często zepsucie obyczajów i rozwiązłość. 

Jednorożec, 1914 r. Fot. A. Maciesza. Zbiory Towarzystwa Naukowego Płockiego.

Język 
A. Chętnikowi nie podobało się, że Nie jeden po powrocie klepie jak papuga po angielsku lub niemiecku, wstydzi się swej rodzinnej wioski i rodziców, którzy nie chodzą, jak on, w kołnierzyku i kapeluszu

Etnograf żalił się, że z powodu emigracji zanika kultura ludowa regionu kurpiowskiego. Pisał: Mowa Kurpiów - dawna gwara, jaką prócz nich mówią Mazurzy pruscy i Warmiacy - ginie szybko. Charakterystyczne zmiękczanie spółgłosek (psiwo, zianek, na zieki zieków) usłyszymy tylko u starej generacji. Szkoła, wojsko i e m i g r a c j a - niwelują te różnice - jeszcze jedno nowe pokolenie i z mowy tej pozostaną ślady tylko w pracach drukowanych. Dlatego też Chętnik domagał się, by rozpocząć akcję ratowania i utrwalania pozostałości kultury kurpiowskiej w jej tradycyjnych formach.   

Moralność 
Przekonywano, że młodzi ludzie, udający się do Prus, ulegają demoralizacji, której sprzyjały: wyjście spod kurateli rodziców, niespotykana wcześniej swoboda i brak hamulców etyczno-moralnych, a także nierzadko wspólne pomieszczenia dla mężczyzn i kobiet oraz alkohol. Jedynie tam, gdzie wychodźcy tworzyli zwarte skupiska osób pochodzących z jednego środowiska (wsi, parafii, gminy), możliwe było zachowanie tradycyjnych wartości i przeciwdziałanie demoralizacji. Adam Chętnik przed I wojną światową krótko podsumował skutki wychodźstwa w tym kierunku: Z Prus młodzież przynosi „spancerki”, zepsucie i rozwiązłość

D. Staszewski zauważał, że Zwłaszcza dziewczyny, które na Puszczy demoralizację płciową najczęściej kończą na owych wyuzdanych dowcipach i sprośnych żartach, na zarobkach bardzo często ulegają zupełnemu zepsuciu i wiele z nich powraca z widocznemi tego śladami. Chodziło oczywiście o niechciane ciąże. Pod tym względem wychodźstwo do Prus było znacznie gorsze niż praca „w polu” za Przasnyszem. Otóż Prócz (…) wspólnych noclegów i kuszenia dziewczyn przez licznych dworusów – w kraju im nic więcej nie grozi

O niechcianych ciążach jako o skutku wychodźstwa, ale nie do Prus, a za Przasnysz, pisał w odniesieniu do okresu międzywojennego Stefan Wilga z Jednorożca. Warto przytoczyć jego wspomnienia: Rzadko się zdarzało, żeby taka kurpiecka dziewczyna została na zimę. Musiała być dość urodną, to pan dziedzicz zostawił ją na pokojówkię. Ale marne losy były ładnych dziewczyn powracających zza Przasnysza. Niektóre powracały już matkamy, albo razem ze swojemy kochankamy. (…) Narzeczony tej dziewczyny był zmuszony zostawić swoję ulubioną dziewczynę i odejść tam, skąd przyszedł. Tak się zdarzało, że nie brak było wnosić sprawy o rozwód, bo każda matka takiej parze udzieliła rozwodu miotłą i nie było żadnych kosztów, bo w domu był niedostatek i bieda, która zapuściła głęboko swoje korzenie, to jeszcze taka dziewczyna sprowadzała do swojego domu większą biedę. 

Rzadko się zdarzało, żeby taky facet się ożenił. Choć razem we dwoje powrócili z Dworu do domu dziewczyny, posiedział taky facet u dziewczyny parę tygodni. Choć rodzice dziewczyny mu sprzyjali, że może się z nią ożenić, ale posiedział parę dni i zgynął przez wieści. Czasami wykryto takiego faceta, to był chłop żonaty i on był spokojny, bo za sanacyjnej Polski nie było żadnych wynagrodzeń, ale tej dziewczynie to zgasło słońce młodości. Ponosiła straszną przykrość w swojem życiu. Była prześladowana od ludzi i własnych rodziców. 

Ale jeszcze gorsze zdarzały się wydarzenia, bo niektóre dziewczyny powróciły zza Przasnysza do swojego domu już w ciąży. (…) Wtedy w takiej rodzinie powstał niedostatek, bo zamiast ta kochana przez ojców córeczka zamiast przynieść jakąś radość, to przyniosła zza Przasnysza wielkie utrapienie. Wtedy w takiem domu powstawała kłótnia i nienawiść, a taka dziewczyna narzekała długe lata na swój los, jaki ją spotkał i została starą panną. Musiała wychować swoje dziecko, ale trudne życie było takiej panience, która miała dziecko. Widziałem to na własne oczy, jak takie matki zostawiały swoich dzieci u starszych kobiet i też biednych. 

Dodajmy do tego jeszcze wymieniane przez Staszewskiego liczne szynki i karczmy po drodze, w których niejednokrotnie przegrywano w karty cały zarobek, zrozumiemy, dlaczego cytowany sędzia pokoju uważał, że wychodźstwo do Prus przynosi więcej szkód niż pożytku. Kurpie bowiem włóczą się aż pod Szczecin i dalej, a wszędzie po szynkach i innych norach, gdzie natrafiają na różnych próżniaków i wydrwigroszów, którzy od niejednego z nich wydrwią cały zarobek w karty lub kości i rozpijają bismarkówką i piwem. To też po powrocie ich jesienią na Puszczę odrazu robi się tłumniej i gwarniej w miejscowych karczmach (…). W karczmach emigranci na pewno imponowali miejscowym swoimi opowieściami o zagranicy, a wiadomo, że opowiada się lepiej przy szklaneczce. Stąd wciągano w pijaństwo wielu dotychczas niepijących. Oczywiście nie oznacza to, że wszystko, co negatywne w życiu społecznym, jak przekleństwa, bijatyki, plotkarstwo, mściwość, nieuczynność i inne to skutki emigracji. 


Zwiększony poziom pijaństwa z pewnością był był skutkiem wychodźstwa. W całej diecezji płockiej już w poł. XIX w. pijaństwo było bardzo rozpowszechnione, co spowodowało zorganizowaną akcję duchowieństwa przeciwko tej pladze. Musiała ona przynieść rezultaty, skoro w 1912 r. ks. J. Ciesielski zapisał, że w całej jednorożeckiej filii mogło być najwyżej pięć osób nadużywających alkoholu. Parafianie nie pili wódki. Ten stan spowodowany mógł być ślubem trzeźwości, jaki Kurpie masowo złożyli w 1857 r. w kościele w Kadzidle. Z okresu popowstaniowego mamy informacje o rozpowszechnionej w dekanacie przasnyskim akcji trzeźwościowej. Proboszczowie sporządzali listy parafian zobowiązujących się do całkowitej abstynencji lub wstrzemięźliwości, dopóki nie zakazały tego władze carskie. Na początku XX w. D. Staszewski zanotował, że miejscowi Kurpie jedynie podczas jarmarków, zapustów, wesel czy świąt spożywali piwo jałowcowe (tzw. kozicowe), nigdy zaś nie pili wódki. W postanowieniu swym, tzw. „wyrzeczysku”, Kurpie mieli wytrwać do końca I wojny światowej. Wiadomo jednak, że już wcześniej głód z 1881 r. oraz emigracja zarobkowa do Prus oraz Ameryki pośrednio przyczyniały się do wzrostu spożycia alkoholu w regionie.

Potwierdzają to relacje prasowe. W 1914 r. informowano o powszechności pijaństwa w Jednorożcu. Jej autor zanotował: W dzień świąteczny lud rozpija się w karczmie i piwiarni, które prosperują wyśmienicie, nawet kobiety chętnie idą na „śćklankę psiwa”, tylko „śćklanki” te bywają ogromnych rozmiarów i rzadko któremu z uczestników udaje się wyjść z karczmy bez pomocy ścian i płotów. W 1908 r. zapisano, że w Jednorożcu sprawiedliwość wymierzają… w karczmie, co było prawdopodobnie przyczyną przeniesienia sądu gminnego IV okręgu (gminy Jednorożec, Baranowo, Zaręby) z Jednorożca do Baranowa, o czym postanowiono 27 VI 1908 r. decyzją Komisji ds. Włościańskich. Czyżby cytowany wyżej ks. J. Ciesielski nie wiedział o pijaństwie w Jednorożcu?


Z kolei w latach trzydziestych XX w. w Głosie Mazowieckim pisano: Przed [I - przyp. M.W.K.] wojną prawie zupełnie nie używano tutaj alkoholu. Dziś jeszcze można spotkać między Kurpiami starców, którzy nie wiedzą, jaki smak posiada wódka, albowiem przez całe długie życie swoje nie wypili jej ani pół kieliszka. Natomiast znane tu było i szeroko rozpowszechnione piwo, którem nawet upijali się ludzie o słabych głowach. Od lat 30–40, a szczególniej od wojny wszystko się zmieniło. Ponieważ emigracja do bardzo mokrej niegdyś Ameryki była stąd bardzo liczna, ponieważ co rok wielka część Kurpiów stale wychodziła na roboty sezonowe do Prus, a tam przy niezłych zarobkach o trunki było łatwo, wkrótce trzeźwość mieszkańców Puszczy przeszła do historji. Wojna i całkiem niezłe pierwsze lata powojenne dopełniły reszty. Autorem relacji był proboszcz parafii w Baranowie w latach 19301933, ks. Franciszek Flaczyński.


Zebranie wiejskie w Dylewie. Źródło: A. Chętnik, Kurpie, Kurpie, Kraków 1924.

Co więcej, Kurpie, wedle D. Staszewskiego, nie potrafili obyć się bez fajek i tytoniu. Były to jednak jedyne zbytki, na które na przełomie XIX i XX w. mogli sobie pozwolić biedni mieszkańcy. Niepokojące było jednak to, że już małym dzieciom pozwalano palić tytoń. Sędzia Staszewski zarzucał też Kurpiom, że za bardzo pobłażają dzieciom i zbyt często biorą je w obronę, nawet jeśli są winne zarzucanych im czynów. Należy pamiętać, że Moralność i umoralnienie Kurpiów to wręcz paszkwil na mieszkańców regionu, w tym obserwowanych przez Staszewskiego przez 12 lat mieszkańców Jednorożca i okolic, więc należy go traktować z ostrożnością. Urzędnik bowiem, niewykluczone, porównywał ludność kurpiowską do siebie i swojego środowiska.

Innym powodem powrotu były choroby. W prasie często podkreślano, że jedną z podstawowych przyczyn powrotu emigrantów na stałe było… zarażenie chorobą weneryczną. W „Echach Płockich i Włocławskich” w 1905 r. czytamy: Do kraju na stałe wracają tylko inwalidzi, którzy utracili zdrowie i nie mogą tam pracować zarazeni syfilisem. Ci ostatni przez wstyd ukrywają swe cierpienie przed żonami i rodziną i często szerzą zarazę. W ankiecie przeprowadzonej w 1907 r. w diecezji płockiej jeden z księży proboszczów zauważył też, że prawie wszyscy wracają z trachomą [jaglica – przyp. M.W.K.] w oczach


W 1909 r. w czasopiśmie „Mazur” informowano o rodzinie Jagaczewskich (raczej: Agaczewskich) z Ulatowa-Pogorzeli w gm. Jednorożec. W latach 1900–1907 przebywali w Ameryce, ale powrócili, bowiem 33-letnia Marianna Jagaczewska z d. Gwiazda zachorowała na tyfus i dostała obłędu umysłu. Dlatego też zabrali trójkę swoich dzieci: Antoninę (ur. 1901 r.), Władysławę (ur. 1902 r.) i Dominika (ur. 1905 r.) i wrócili na ojcowiznę, zarobiwszy kilkaset rubli gotówki. Przez 2 lata mieszkali w Ulatowie-Pogorzeli. W tym czasie urodziła się im córka Józefa. Niestety matka nie odzyskała zdrowia, wciąż była rozstrojona, nerwowa, słowem cierpiała na manie prześladowczą, ale w domu wszystko robiła i ogarniała swoje maleństwa. Nie mogła sobie tylko wytłumaczyć, dla czego w kraju gorzej, niż w Ameryce. W dniu 15 VII 1909 r. matka zamordowała swoje czworo dzieci, podcinając im gardła toporkiem i kalecząc samą siebie. W amoku wybiegła z miejsca zbrodni i krzyczała, że jakiś pan w kapeluszu w Czarnem ubraniu z brodą pozarzynał jej dzieci i ją zaczął zarzynać, ale mu się wyrwała i uciekła. Czy jej stan psychiczny spowodowany był trudnościami w adaptacji w nowym miejscu, szokiem z powodu diametralnej różnicy między warunkami życia na ojcowiźnie i w Ameryce? Ciężko powiedzieć. 

W Moralności i umoralnieniu Kurpiów D. Staszewski pisał, że demoralizacja to jeden z najgorszych skutków emigracji. Na szczęście gospodarze z czasem zaczęli to zauważać i przestali tak masowo opuszczać gospodarstwa. Wysyłali jednak na zarobek 17-letnich wyrostków, któryby jeszcze przed pójściem do wojska zdążyli po kilkaset rubli zarobić. W ocenie sędziego pokoju emigracji młodych była korzystna dla regionu kurpiowskiego, bo rąk do pracy tu nie brak, a ci – przyniosą pieniądze do kraju i wrócą niezdemoralizowani… byleby pacierz dobrze umieli

Rodzina i sąsiedztwo 
Skutki emigracji i wychodźstwa nie ominęły stosunków rodzinnych. Młode panny, które wychodziły do pracy w Prusach czy za Przasnysz, mogły w ten sposób uzbierać pieniądze na posag, co pozwalało na bogatszy ożenek. Młodzież męska zaś oszczędzała zarobione na wychodźstwie pieniądze na przyszłe gospodarstwo. 

Małżeństwa zawierano w późniejszym wieku. Dzieci rodziło się mniej, bowiem rozdzielenie małżonków, nierzadko na dłuższy czas, nie sprzyjało płodzeniu potomstwa, a co więcej stawało się niejednokrotnie przyczyną rozpadu małżeństwa. 

Rodzina Osowieckich i Koziatków z Zawad. Źródło: A. Chętnik, Puszcza Kurpiowska, Warszawa 1913.

Pozostawione w kraju żony, zwane „amerykantkami”, dochodzą wprost do wyuzdanej rozpusty. Prawie nie znam wyjątku pod tym względem: nawet starsze, po trzynaściorgu dzieciach, kobiety szaleją narówni z młodymi. Z kolei mężczyźni na emigracji, choć przysyłają regularnie pieniądze rodzinie, trwonią je też na prostytutki, a nawet powtórnie wychodzą za mąż za granicą, nawet kilkukrotnie. Staszewski pisał też o bardziej radykalnych przykładach: kradzieży żon pomiędzy Kurpiami, zabranych z kraju w emigracyjną tułaczkę za wielką wodą albo ucieczkach „amerykantek” z kraju z innym mężczyzną do Ameryki za pieniądze przysłane przez męża, który po powrocie na ojcowiznę zastaje znajdowane gospodarstwo i osierocone dzieci. 

Warto też zauważyć, że ze względu na zasoby pieniężne reemigranci byli osobami popularnymi i szanowanymi we wsi. Często proszono ich na chrzestnych i zapraszano na wesela. 

A. Chętnik zwracał uwagę, że wychodźstwo do Prus skutkuje gorszymi zjawiskami niż do Ameryki, bowiem przyczyniało się do sąsiedzkich niesnasek, zbrodni na rodzinie i innych niekorzystnych zachowań. 

Religia 
Jak pisał J. Szczepański, „Emigracja sprzyjała postępowi racjonalizacji i pewnemu krytycyzmowi wobec tradycyjnych wierzeń i nakazów religijnych. Za Oceanem lub w Prusach Wschodnich przekonywali się Kurpiowie, że zaniechanie praktyk religijnych lub praca w dni świąteczne nie wpływa na wysokość zbiorów, w co do tej pory głęboko wierzyli. Często byli zmuszeni do zaniechania postów. Zmniejszał się również ogromny dystans między kurpiowskim chłopem a duchowieństwem”. Tak samo A. Chętnik żalił się, że emigranci zapominają u obcych o swej religii i narodowości. Było to spowodowane m.in. kontaktem z protestantami, zwłaszcza w Niemczech i w Danii, którzy wedle źródeł lekceważąco odnosili się do Kościoła i duchowieństwa katolickiego. 

Chociaż Kościół starał się objąć emigrantów działalnością duszpasterską przed podróżą, to wielu wracało obojętnymi religijnie i moralnie zepsutymi. Dlatego też w parafiach przeprowadzano specjalne nabożeństwa, zachęcając do dobrej spowiedzi i Komunii św. Po powrocie mieszkańców z robót sezonowych duszpasterze parafii wygłaszali nauki apologetyczne, aby rozbudzić w wychodźcach głęboką wiarę i zaufanie do Kościoła. Prawiono kazania dotyczące obyczajów i właściwych chrześcijanom postaw moralnych oraz ukazywano np. niebezpieczeństwo małżeństw mieszanych religijnie, niosące zagrożenie dla wiary i polskości. Pouczenia te pełniły rolę środka przygotowawczo-zaradczego, bowiem wielu ich adresatów kilka miesięcy później ruszało do pracy poza ojcowizną. 

Wspomniane małżeństwa mieszane zdarzały się, ale na pewno nie były zjawiskiem nagminnym, bowiem, jak notował A. Chętnik, Kurpie na emigracji w Ameryce trzymają się kupy. Jeżeli już następowały konwersje, to z katolicyzmu na protestantyzm, a Polacy bez dyspensy zawierali śluby w zborach ewangelickich. Jak pisał w 1912 r. ks. Ludwik Białoruski do bpa płockiego Antoniego Juliana Nowowiejskiego, Polacy w Stanach Zjednoczonych Ameryki wchodzą w związki małżeńskie z osobami innych wyznań lub zawierają je tylko przed władzą cywilną. Zauważał ponadto osłabienie miłości do ziemi i pracy rolnej, lekceważenie kraju i życie nad stan, próżność, i wywyższanie się

Kościół w Myszyńcu podczas budowy, 1915 r. Źródło.
Skutki wychodźstwa sezonowego znalazły odzwierciedlenie w ankiecie przeprowadzonej w 1907 r. w diecezji płockiej. Jak wynika ze źródła, relacje proboszczów dotyczące uniknięcia negatywnych następstw emigracji zarobkowej odnotowano jedynie w 35 na 200 ankietowanych parafii. Często bowiem kurpiowscy reemigranci oraz pozostający za oceanem ziomkowie stawali się głównymi ofiarodawcami parafii. Z pieniędzy przez nich przekazanych budowano lub remontowano kościoły. Księża zabiegali o przychylność „amerykanów”, ale też często nie musieli tego robić, bowiem emigranci sami, pragnąć zachować łączność z rodzinną parafią, przesyłali pieniądze. Np. emigranci z parafii Jednorożec pomogli w organizacji orkiestry przykościelnej, którą założył ks. Izydor Połubiński na początku XX w. By podać inne przykłady, przywołam sytuację z Baranowa, gdzie murowany neogotycki kościół został zbudowany przed I wojną światową w większości z pieniędzy podarowanych przed emigrantów. A. Chętnik pisał też: Gdy we wsi Zbójnie (gm. Gawrychy) do kościoła sprawiano dzwony, parafianie będący w Ameryce, przysłali na ten cel 1000 rb. Gdy w Myszyńcu zaczęto budować nowy kościół, to parafianie, przeważnie byli amerykanie, nie pozwolili zbierać ofiar w obcych parafiach. Ale złożyli sami odpowiednie sumy, a niektórzy nawet setki rb. dawali. 

Kościół w Zbójnie. Źródło: A. Chętnik, Puszcza Kurpiowska, Warszawa 1913.

Chętnik zanotował też, jak wychodźstwo wpływała na zachowanie postów nakazanych przez Kościół. Fragment obrazuje różnice między miejscowymi a reemigrantami w tym aspekcie: Kiedy nowsze przepisy kościelne kasowały niektóre posty lub dozwalały w dawne dni postne na spożywanie nabiału lub mięsa, starsi puszczanie byli oburzeni na taki „upadek ziary u duchownych” i do przepisów się nie nagięli, poszcząc z zawziętością po staremu. Tylko emigranci, powracający z Ameryki, i młodsze pokolenie powojenne niebardzo zważają na posty, aczkolwiek przeważnie starają się dostosować do przepisów kościelnych.

Zwyczaje, samoświadomość 

Adam Chętnik przed I wojną światową pisał: Z Ameryki Kurpie przynoszą nieco ogłady zewnętrznej. Czy jej wyrazem było to, że na Kurpiowszczyźnie zaczęto wprowadzać zwyczaj jadania przy stole i z odrębnych naczyń? W tym przypadku reemigranci musieli się wydawać miejscowym kimś zupełnie innym, obcym, dziwnym, przeciwnie do tych, których znali i niedawno żegnali przed wyjazdem. 

Wychodźstwo przyśpieszało narodową emancypację wsi na Kurpiach. Emigranci przysyłali do ojcowizny książki, prenumerowali prasę, bowiem mieli na nią środki pieniężne. Zwozili książki i zachęcali do ofiarności na cele narodowe. Miejscowym reemigranci imponowali pewną śmiałością i buntowniczym nastawieniem wobec rzeczywistości. Dlatego też to właśnie oni stawali się wiejskimi przywódcami, inicjatorami przedsięwzięć, które miały na celu poprawę poziomu społecznego i organizacyjnego wsi czy gminy. Na reemigrantów spoglądano jak na tych, którzy prowadzą bardziej uporządkowane życie niż dawniej. 

A. Chętnik zanotował: Wyjazdy mężczyzn i kobiet za granicę zmienia tych ludzi do niepoznania. Czy były to zmiany pozytywne? Z Ameryki Kurpie przynoszą (...) pieniądze, pozatem wyższa kultura i jakieś wykształcenie fachowe jest im obce. J. Szczepański pisał: „Z całą pewnością Chętnik patrzył z zazdrością na reemigrantów żydowskich, którzy przywozili zza Oceanu nowe wzory organizacji produkcji rzemieślniczej, wydajniejsze narzędzia, ulepszenia techniczne i technologiczne”. Chętnikowi jako bacznemu obserwatorowi Puszczy Kurpiowskiej zależało, by zachęcać lud do oddawania swych dzieci na rzemieślników, a nie tylko na pisarzy gminnych, jak teraz, i nie wysyłać ich do Ameryki i Prus, a dać trzeba zawód do ręki, aby kowale, krawcy, czapnicy i inni rękodzielnicy byli swoi, dopóki bowiem tego nie będzie, będziemy zależeć od Żydów. 

Nawet jeśli reemigrant nie chciał wprowadzać zaobserwowanych za wielką wodą rozwiązań technicznych, to, jak przekonywał D. Staszewski, to pozostaje w nim pewna rozbudzona świadomość ich korzyści i własnego stanowiska obywatelskiego, w jakim się znajduje. Dlatego też Ameryka dość widocznie uspołecznia pojęcia ludu wiejskiego, bez żadnego atoli wpływu na udoskonalenie miejscowych warunków życiowych i rozwój dobrobytu. 

Jednorożec w 1914 r. Fot. A. Maciesza. Zbiory Towarzystwa Naukowego Płockiego.

Kontakty z emigrantami, powroty 
Wielu kurpiowskich emigrantów wyjeżdżających za Ocean pozostało na stałe poza ojcowizną. A. Chętnik pisał w 1919 r.: Na sto kilkanaście tysięcy ogólnej liczby Kurpiów (z puszczy Zielonej) w Ameryce jest do 20 tys. Przykładowo z gm. Gawrychy, liczącej przed I wojną światową do 10 tys. mieszkańców, za ocean wyemigrowało do 1,5 tys. ludzi. Z gm. Nasiadki, liczącej ponad 7000 mieszkańców, wyemigrowała podobna ilość osób. 

W innym miejscu etnograf zanotował ciekawą uwagę na temat kurpiowskich emigrantów: Większość pozostała w Ameryce, gdzie posiada własne fermy, domy w miastach lub sklepy i restauracje. Pomimo biedy w puszczy Kurpie tęsknią do niej i nawet stale osiedleni w Ameryce przyjeżdżają nieraz na kilka miesięcy, żeby odwiedzić swoich i zobaczyć na własne oczy co słychać w „starym kraju” – jak nazywają Polskę. 

Podobnie D. Staszewski, chociaż zauważał, że w Ameryce żyło się dostatniej niż na ojcowiźnie, pisał, że Wśród dostatków jednakże Kurp tęskni do swojej biedy na Puszczy, tak że… „łza łzę strąca, tak że i liter nie widno, jakie stawiam” – tak piszą w listach z Ameryki i w tęsknocie swej roztkliwiają się wspomnieniami puszczańskiego życia i rozpytują o krewnych i sąsiadów, dla których w domu byli najobojętniejsi. Rzadko który więc z nich pozostaje na zawsze w Ameryce. Nie wracają ci tylko, którzy nie mają za co wrócić. Rzadkie te wyjątki stanowią próżniacy i utracjusze, którzy próżnując w kraju, za resztki straconych pieniędzy wędrują do Ameryki w nadziei, że tam wezmą do pracy. 

Nieraz się zdarzało, że wracano na ojcowiznę masowo. W 1908 r. w „Mazurze” informowano: Z Chorzel piszą, że powrót wychodźców z Ameryki do Królestwa przybiera niebywałe rozmiary. Na tamtejszą komorę zgłosiło się w zeszłym tygodniu odrazu około 1000 osób, powracających z Ameryki. Zaniepokojeni urzędnicy tak znacznem tłumem, początkowo nie chcieli przepuszczać go przez granicę, dopóki władz pruskie nie poinformowały władz tutejszych, że są to spokojni emigranci, powracający do kraju. Powroty te spowodowane były zastojem w USA. Pochodzenie za oceanem zależało bowiem od sytuacji gospodarczej w Ameryce i na rynkach światowych. 

Jednorożec w 1914 r. Fot. A. Maciesza. Zbiory Towarzystwa Naukowego Płockiego.

Ocena zjawiska 
A. Chętnik przekonywał przed I wojną światową, że na Puszczy na ogół jest źle, co potwierdzają i same Puszczaki. Dlaczego? Niestety do tego stanu rzeczy przyczyniła się emigracja. Oprócz widocznych pozytywnych skutków emigracji, takich jak wymieniane przez etnografa domy z podłogą i często piecem kaflowym, kute wozy, posag dla córki, a czasem zwykłe buty, na które Kurp mógł sobie pozwolić dzięki pieniądzom zarobionym na wychodźstwie, emigracja powodowała wiele problemów. Jakich? Podsumujmy. 

Wychodźstwo ludzi, którzy jako młodzi i zdrowi mogliby budować dobrobyt na Puszczy, było poważnym kłopotem dla regionu. Aby jednak móc rozwijać wsie kurpiowskie, potrzeba ludzi światłych, odpowiednio wyuczonych, społeczników, a takich brakowało, bowiem oświata kulała. Szkoły są rzadko gdzie po większych wioskach; szkół tych jest około 20 na całej Puszczy, posiadającej z górą 100 tys. ludzi. Są wioski mające po 100–300 domów, a bez szkoły – z żalem przyznawał A. Chętnik. 

Źródło: H. Maćkowiak, Szkolnictwo na Kurpiach 1905–1939, Ostrołęka-Łomża 1990.
Słabo rozwinięte było czytelnictwo. W 1899 r. otwarta została czytelnia w Dylewie, w której, jak notował korespondent, Największem powodzeniem cieszą się książeczki religijno-moralne i powieści. Kurpie czytać umieją, rzadko znaleźć takiego, któryby choć na książce do nabożeństwa nie umiał czytać. Ta dość optymistyczna opinia nie znajdowała jednak pokrycia w rzeczywistości, gdyby spojrzeć szerzej na poziom analfabetyzmu i stan czytelnictwa. Posłużę się przykładem z Jednorożca. Ponieważ przed Wielką Wojną większość wiernych była analfabetami, księża posługujący w filii parafii Chorzele z siedzibą Jednorożcu starali się przezwyciężyć ten stan, nawet pomimo niechęci parafian do edukacji. W świetle listu do redakcji czasopisma „Mazur” z 1908 r. przywołany wyżej ks. I. Połubiński nawołuje i tłomaczy, co to znaczy oświata, bo oświata może doprowadzić do szczęścia, a ciemnota do zguby. (…) nie patrząc na to, że ludzie nie chcą dać grosza na gazetę, sam za swoje pieniądze utrzymuje kilka gazet i rozdaje ludziom. Ks. I. Połubiński prenumerował „Gazetę Świąteczną” oraz pisywał do „Mazura”, informując o wydarzeniach z Jednorożca i okolic. Sprowadzał książki lub pomagał w dystrybucji publikacji, które nie dość, że pomagały w walce z analfabetyzmem, to jeszcze były przydatne w codziennym życiu miejscowych gospodarzy. Przykładowo w 1911 r. za pośrednictwem kapłana przekazano mieszkańcom Jednorożca, który dokonywali systematycznych przedpłat na rzecz „Gazety Świątecznej”, wylosowane dla nich podarunki w postaci książki o pogodzie. Również następca ks. I. Połubińskiego, ks. Józef Ciesielski, starał się walczyć z analfabetyzmem mieszkańców, zachęcając ich do czytelnictwa. Prywatnie prenumerował katolickie czasopismo „Mazur”, a jeden z dwóch przysyłanych egzemplarzy przekazywał do czytania parafianom. Funkcję podręczników do nauki czytania pełniły też modlitewniki. Niestety, w świetle relacji z 1914 r., w Jednorożcu Gazety mało kto czyta. Na wieś z tysiączna ludnością przychodzi zaledwie kilka egzemplarzy gazet. 

Szkoła w Obierwi, zbudowana w 1912 r. Fotografia z 1981 r. Źródło: H. Maćkowiak, Szkolnictwo na Kurpiach 1905–1939, Ostrołęka-Łomża 1990.
Anna Urlich z d. Łukasiak ze Stegny w gm. Jednorożec, wspominając czasy międzywojenne, kiedy była małą dziewczynką (ur. 1931), zanotowano zabawną sytuację, która świadczy o słabym rozpowszechnieniu czytelnictwa i brakach w edukacji w okresie zaborowym. Wspominała wieczory, podczas których głośno czytano fragmenty powieści: Pamiętam, że właśnie czytaliśmy „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza. Tego wieczoru wypadła kolej na fragment dotyczący śmierci Longinusa Podbipięty. Nigdy nie dowiedzielibyśmy się, że pilnie słuchała razem z innymi pewna stara babcia. Każdy sądził, że ona śpi. Tymczasem babcia tak się przejęła śmiercią Podbipięty, że nazajutrz poszła do księdza [Stefana – przyp. M.W.K.] Bernatowicza, proboszcz parafii Jednorożec i chciała dać ofiarę na mszę świętą za duszę Longinusa Podbipięty. O wydarzeniu tym proboszcz opowiedział mojemu ojcu, zdziwiony ogromnie skąd tej babinie przyszedł na myśl ów Podbipięta. W ten sposób powstała do dziś powtarzana anegdota. 

Wysoki poziom analfabetyzmu uniemożliwiał kontakty między emigrantami a duchowieństwem parafialnym. Autor ankiety na temat wychodźstwa z diecezji płockiej, przeprowadzonej przed I wojną światową, zalecał, aby proboszczowie mieli adresy swoich parafian i utrzymywali z nimi stałe kontakty listowe. Jak zauważał, Najniżej stoją emigranci galicyjscy i z Królestwa. O wyksztaceniu jakimkolwiek nie ma mowy, bo to przeważnie wszystko analfabeci. Lud z Królestwa jest tak pod tym względem zacofany, iż na 100 wychodźców ledwie jeden potrafi coś czytać i pisać. 

Korespondencję utrudniały ciężkie warunki życia i pracy wychodźców. Zapewne byli i tacy, którzy nie chcieli pozostawać w kontakcie z co i rusz upominającym ich proboszczem, przypominającym, czego nie robić, a co jest dozwolone. W tej sytuacji kontakty listowne były rzadkie, a odwiedziny proboszcza w miejscu, do którego wyemigrowali parafianie zupełnie wyjątkowe. 

Emigracja wcale nie pomagała w podniesieniu kultury rolnej i polepszeniu stanu gospodarstw, bowiem nie ma komu w nich pracować, a wydzierżawienie ziemi sąsiadom przyczynia się do niszczenia dorobku gospodarskiego. Potrzeba wiele lat, by reemigrant doprowadził ziemię do takiego stanu, w jakim ją zostawił. By to uczynić, często wielu gospodarzy emigrowało ponownie, by zarobić więcej pieniędzy. I proces się zamykał. 

Wielu pracujących w fabrykach czy kopalniach za granicą traciło niepotrzebnie życie, rozpijało się, upadało moralnie, nie wracało do kraju… Duża część wychodźców jest stracona dla naszych wiosek i kraju – ubolewał A. Chętnik. 

Nawet i wracający na niewiele się zdawali. Emigrant wyjeżdżał ciemny z kraju, w Ameryce zaś nie uczęszcza do szkół, które są tam bezpłatne, a że tam widzi i słyszy wiele różnych rzeczy, więc i w głowie tak mu się przewróci od tego, że po przyjściu do kraju jest prawdziwie „głupim mądralą”, aż mdło takiego mędrka słuchać. 

A. Chętnik apelował więc o zmniejszenie skali emigracji, zarówno za ocen, jak i tej do Prus. Swoje rozważania podsumował następująco: Do Ameryki idzie przeważnie młodzież, która mówi, że w kraju niema co robić. Ale czy młodzież ta ma racyę? W kraju niema co robić, a bieda nas ciśnie ze wszech stron i niema jej komu wypędzać; rzemiosła i handel są w rękach obcych, gdy nasi ludzie biedę cierpią z braku pracy; przemysł nie istnieje prawie, a tysiące rubli leżą po skrzyniach, czekając ognia lub złodzieja, gdyż właściciela ich nie wiedzą, co mają ze swemi pieniędzmi robić. A gdzie są u nas te wzorowe gospodarstwa, jak np. w Prusach, gdzie są szkoły, stowarzyszenia różne, gdzie wioski zielone, brukowane i czyste, gdzie drogi porządnie utrzymane, gdzie sady, ogrody i pasieki, które tysiące rb. mogą dawać dochodu? Wszystkiego tego u na niema, a narzekamy na brak roboty u siebie i idziemy pracować na tych, którzy nami poniewierają. Nie dziwne więc, że zdarzały się głosy krytykujące decydujących się na emigrację, co miało być pójściem na łatwiznę, bowiem przy większym wysiłku mogliby znaleźć pracę na Kurpiach. 

Złożone zjawisko emigracji sezonowej i stałej na Kurpiowszczyźnie oraz jego skutki trafnie podsumowują słowa ks. Ignacego Charaszewskiego, opublikowane w 1900 r. w „Echach Płockich i Łomżyńskich”: Wychodźstwo i emigracja, to jak odpływ i przypływ morza – dużo zabiera lecz i dużo przynosi na fali powrotnej.

Główna ulica w Jednorożcu (dziś Długa). Źródło: A. Zakrzewski, Z Puszczy Zielonej, „Wisła”, 1887, 3, s. 106.




Bibliografia:

I. Źródła:

Archiwalia:
Archiwum Muzeum Historycznego w Przasnyszu:
Urlich A., Wspomnienia stegneńskiej kurpianki poprawione i uzupełnione, Warszawa 2004, sygn. Mźr 282.

Archiwum parafialne w Jednorożcu [nazwa nieoficjalna]:
Kuria Biskupia. Akta parafii Jednorożec Od r. 1912 – do r. 1958, Kwestionariusz wizytacji biskupiej, 1912 r. [akta nieuporządkowane].

Źródła drukowane:

Prasa: 
Kurp, Jednorożec w Przasnyskim, „Głos Płocki”, 7 (1914), 58 (661), s. 3;
Malinowski M., Z Puszczy Myszynieckiej, „Zorza”, 37 (1902), 3, s. 50–53;
Nierad. [ks. F. Flaczyński], Z Puszczy Kurpiowskiej. Rozdział IV. Moralność na Puszczy, „Głos Mazowiecki”, 1 (1933), 63, s. 4;
Przeniesienie Sądu, „Głos Płocki”, 1 (1908), 64, s. 3;

Staszewski D., Z Puszczy Kurpiowskiej, „Echa Płockie i Łomżyńskie”, 2 (1899), 101 (179), s. 4;
Wojno T., Wycieczka na Kurpie, „Czytelnia dla Wszystkich”, 1 (1904), 32, s. 504;
Wychodźtwo ludu, „Kurier Warszawski”, 79 (1899), 88, s. 2

Wypadki, „Mazur”, 4 (1909), 30, s. 271–272;
X., Z Kadzidła, „Echa Płockie i Łomżyńskie”, 3 (1900), 5 (186), s. 3;
X., Z Puszczy Kurpiowskiej, „Głos Płocki”, 1 (1908), 2, s. 4;
Z Chorzel, „Mazur”, 3 (1908), 7, s. 2;
Z okolic Ostrołęki, „Echa Płockie i Łomżyńskie”, 2 (1899), 20, s. 3.


Wspomnienia: 
Deptuła M., Jednorożec. Powrót do przeszłości, Żywiec 2017;
Wilga S., Smutna Dola Wiosky Jednorożec, oprac. M.W. Kmoch, „Krasnosielcki Zeszyt Historyczny”, (2016), 27, s. 3–44


II. Opracowania: 


Tenże, Emigracja z Północnego Mazowsza za ocean na przełomie XIX i XX wieku, „Zapiski Ciechanowskie”, 7 (1989), s. 48–59;


Do następnego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz