26 września 2019

Jednorożeckie [pół]legendy po raz kolejny!

Dawno nie publikowałam miejscowych legend! Chociaż powstało już kilka "odcinków" tej serii (wszystkie znajdziesz tutaj: KLIK), to cały czas odnajduję nowe, nieznane wcześniej opowieści. Zapraszam do lektury spisanych przez Mariana Deptułę (ur. 1947 r.) na wpół legend, które słyszał jako dziecko, na wpół wspomnień z Jednorożca. Opublikował je w książce Jednorożec. Powrót do przeszłości, wydanej w 2017 r. Dotyczą ważnych miejsc we wsi: tzw. Łysej Górki i wiatraka, inna pracy kowala, a czwarta wiąże się z przeszłością wsi jako dawnego bartniczego zaścianka, a dotyczy miejscowych pszczół. Teksty autora zaznaczyłam kursywą, moje dopiski to reszta. Miłej lektury!




O Łysej Górze 
Łysa Górka to w Jednorożcu wzniesienie za stadionem przy ul. Piastowskiej. Stąd dzieci zjeżdżały na sankach, dobrze się bawiąc zimową porą.

Dawno, bardzo dawno temu, Łysej Góry za wsią Jednorożec w ogóle nie było. Cały ten teren, po wykarczowaniu puszczy zajmowały uprawne pola, choć ziemia była bardzo licha, a więc i plony dawała marne. Ledwo pracowitym mieszkańcom udawało się jakoś z biedą wyżyć do następnego przednówka. Wszędzie żyto, proso i ziemniaki oraz trochę gryki i prosa na kaszę. Upragniony deszcz przychodził rzadko i to głównie pod wpływem zbiorowych modłów, tzw. suplikacji. 

Częściej jednak słońce wypalało wszystko, co zielone, ku rozpaczy rolników, pozostawiając słabe owoce ich ciężkiej pracy. Zrodziło się przy tym podejrzenie, że jest to działanie złych duchów, spowodowane albo małą pobożnością mieszkańców, albo... czarami. W dawnych czasach, w zasadzie koło każdej miejscowości było miejsce zaczarowane. Raz była to góra, innym razem jakiś czarci wykrot lub topielisko. Prawdę mówiąc, czarownice, południce i inne wiedźmy nigdy nie lubiły mokradeł, stąd upatrzyły sobie pola pomiędzy wsią, a lasem „za polami" i pod Lipą. 

Legendy (...) sprawiły, że był to dogodny teren dla czarownic, brakowało im tylko siedliska. (...) Otóż południce i czarownice zawarły szatański układ. Południce miały rozpędzać chmury deszczowe, niszczyć plony i przenosić całe tabuny jasnego, polnego piasku z miejsca na miejsce. Czarownice, wykorzystując luźno usypany piasek, musiały go zamiatać swoimi miotłami na jedno miejsce. Trwało to tak wiele lat. W końcu za Stegnami w stronę Lipy i trochę w stronę cmentarza, została usypana całkiem duża góra. Nie nadawała się jednak na diabelskie harce, bo była naga, czyli zbyt widoczna. Wtedy południce swoim szatańskim sposobem zaczęły nawiewać z pobliskich lasów różne śmieci, gałęzie, suche badyle, ale wraz z tym dziadostwem również nasiona drzew i krzewów. Stąd po kilku latach nasza usypana góra pokryła się liściasto-iglastym lasem, z wyjątkiem samego szczytu, na którym nic nie chciało rosnąć. Obrzeża góry obrastały różnymi krzewami, ale też ostami i pokrzywami, które rosły wszędzie, jednocześnie broniąc dostępu do samej góry. 

No i zaczęło się. Góra zasłynęła z czasem z sabatów, czyli zlotów wszystkich okolicznych czartów. W niełaskę popadły tylko południce, bo te nie mogły usiedzieć na jednym miejscu. W czasie letnich upalnych dni, zwłaszcza podczas żniw, przeszkadzały rolnikom, sypiąc piaskiem po oczach, przewracając dziesiątki, obrywając ulęgałki z polnych grusz. Szalały tak do jesieni, rozwiewając np. słomę z okopcowanych ziemniaków. (...) Starsi mieli na nie jakieś zaklęcia, ale tych nie zapamiętałem. Czarownice natomiast jeszcze przez wiele lat harcowały na Łysej Górze, ale zwłaszcza nocami, a spotkać można je było wyłącznie koło północy. Śmiałków chcących sprawdzić co one tam robią, było coraz mniej. 

W latach, które opisuję [pięćdziesiątych - przyp. M.W.K.], już czarownic tam nie było, ale ślady ich bytności pozostały w postaci opalonych lub wyczochranych pni drzew, szczątków kości, fragmentów garnków, które znajdowaliśmy jeszcze wiele lat później. Za moich młodych lat była to Łysa Góra, jednak wraz z dorastaniem i częstą tam bytnością (choćby zjeżdżając na sankach i nartach), góra stawała się „jakby mniejsza". Po późniejszym zabudowaniu okolicy pięknymi domami oraz boiskiem sportowym, wcześniejsza „czarcia góra" pozostała ledwie widoczną Łysą Górką.

Rys. Andrzej Herma. Źródło: M. Deptuła, Jednorożec. Powrót do przeszłości, Żywiec 2017.


O starym bartniku i zagubionych pszczołach
Na posesji Deptułów w Jednorożcu stała pasieka. Władysław Deptuła, ojciec Mariana, widział kiedyś ule w Prusach, odrysował je na tekturze z pudełka i pokazał miejscowemu stolarzowi z prośbą, żeby mu takie „odrobił". Stolarz — zuch - w kilka tygodni zrobił mu z 10 takich uli, a resztę wyposażenia — czyli ramki z woskiem, musieliśmy zrobić już sami. Dlatego teraz pszczoły nigdy daleko nie odlatują, bo mają wszędzie blisko. Ule stoją w ogródku, gdzie wiosną kwitną owocowe drzewa, krzewy malin, porzeczek i innych roślin. Niedaleko też mają na rozległe pola, pachnące kwieciem gryki, a pobliskie ogromne lipy, aż grzmią bzyczeniem setek, a może i tysięcy pszczół. I tak jest dobrze, bo i my do miodu mamy blisko. 

Kiedyś, dawno, dawno temu, po miód trzeba było chodzić głęboko w las, gdzie pszczołami zajmował się stary bartnik. Ten znał wszystkie pszczele tajemnice i jakież było jego zdziwienie, że z roku na rok, jakiś rój pszczeli znikał ze swoją królową nie wiadomo gdzie. Bartnik liczył puste barcie i nie mógł wyjść ze zdziwienia. Pszczoły się roiły, czyli „rozmnażały", to wiedział. „Błądziły" wtedy po okolicy, ale bartnik zazwyczaj wiedział, gdzie mogą osiąść. Wtedy zabierał ze sobą parciany worek, w kance trochę wody do kropienia, jakąś starą, blaszaną puszkę z kamieniami do naśladowania grzmotów i wyruszał na poszukiwania. Jeszcze do niedawna znajdował przecież wszystkie roje i nie mógł uwierzyć, że któreś z nich mogły się zagubić. 

Trwało to przez kilka kolejnych lat, w końcu bartnik zaczął podpytywać przychodzących do niego po miód, czy w okolicy nie zauważyli czegoś niezwykłego, co mogłoby się dziać z pszczołami, czego wcześniej nie bywało. Zwykle ludzie nie mogli nic z tego wyrozumieć, ale mój dziadek [Paweł Franciszek Deptuła - przyp. M.W.K.] mówi kiedyś do bartnika: 
- Wiem, że jak będę cyganił, to, złe duchy mogą rzucić pomór na moje pszczoły (a zakładał wtedy swoją pasiekę), dlatego ci powiem. Od chwili, kiedy zbudowałem nowe ule, moje pszczoły jakoś dziwnie często się roją i ciągle mi ich przybywa. Wkrótce może mi uli zabraknąć. 
No i stary bartnik wszystko zrozumiał. Najpierw zezłościł się mocno, tupał nogą, walił kijem po pniach najbliższych drzew, chciał nawet złorzeczyć, ale po chwili złość mu przeszła, uśmiechnął się i uściskał mojego dziadka, mówiąc: „Widzisz Paweł, widocznie pszczoły też się poznały, gdzie im będzie lepiej — w starych barciach, czy w nowych ulach, a i jam już za stary, żeby do śmierci łazić po drzewach."

Ule w ogrodzie Deptułów w Jednorożcu. Źródło: M. Deptuła, Jednorożec. Powrót do przeszłości, Żywiec 2017.


O południcach i diable z jednorożeckiego wiatraka
Było to jeszcze długo przed wojną, jak miejscowy młynarz miał pełne ręce roboty, bo zboża z pobliskich pól do mielenia było sporo, a i wiatrak spisywał się dobrze. Uczniowie z sąsiadującej z wiatrakiem szkoły spoglądali z zaciekawieniem dziwiąc się, jak to jest, że skrzydła wiatraka odwracały się zawsze "przodem do wiatru". Nie zastanawiali się też za bardzo, dlaczego wiatrak stoi, gdy wiatr nie wieje. Jeden młody "głupek" wytłumaczył im, że to wiatrak swoimi skrzydłami "robi wiatr", a jak skrzydła się nie kręcą, to pewnie młynarz się upił. Takie i inne "mądrości" krążyły zwłaszcza wśród młodych, ale okresowe cisze w powietrzu martwiły młynarza, bo wiatrak stał bezużytecznie. 

Ucieszył się zatem, gdy pewnego razu zjawił się pod wiatrakiem rosły parobek o zagadkowej twarzy, ale zmyślnych oczach, proponując mu swoje usługi. Tacy wędrowcy często przywozili z dalekich krajów nowe pomysły, znali różne sposoby na trudne sprawy. Młynarz dawał sobie radę w wiatraku, ale jego żona opiekująca się sześciorgiem dzieci często wołała go do domowych zajęć. Właśnie z myślą o pomocy dla niej młynarz zgodził się przyjąć go na próbę, zwłaszcza, że tajemniczy gość obiecywał pomoc we wszelkich zajęciach. Od tej pory wszystkie prace we młynie i w domu szły znacznie lepiej. Parobek kołysał najmłodsze dziecko w kolebce i zabawiał pozostałe, a to przynosząc słodkie owoce, a to kolorowe szkiełka. Dość na tym, że wszyscy go polubili, a gospodyni nie mogła się go wprost nachwalić. Czasami tylko, nie mogąc czegoś znaleźć, wołała: 
- Cóż to, diabeł mi ogonem przykrył ten garnuszek, czy co...? 
A wtedy parobek wzdrygał się raz i drugi, i pod byle pretekstem uciekał do wiatraka. 

Pewnego razu, przechodząc właśnie koło młynarza, wysłuchał jego narzekania: 
- Zobacz - powiada - już kolejny dzień mija, a wiatru jak nie było, tak nie ma i ucichł zupełnie. 
Po kilku kolejnych frasunkach parobek przemówił do młynarza: 
- Pracowałem kiedyś - powiada - na takim wiatraku u pewnego Mazura i też trafiała się taka bezwietrzna pogoda. Wtedy zobaczyłem, że tamten młynarz zakopuje coś za młynem i mamroce jakby jakieś zaklęcie. Z ciekawości zacząłem go podglądać, co nie uszło uwagi bystrego młynarza, aż w końcu zgodził się zdradzić mi swój sekret, ale za pewną ilość ryb złowionych w pobliskim jeziorze. No i stało się. Stary Mazur mówił tak: Za trzy garście słodkich ciasteczek, zakopanych w węzełku obok wiatraka, trzy południce przez cały tydzień będą dmuchały łagodnym wiaterkiem w skrzydła wiatraka.
A o to przecież i naszemu młynarzowi chodziło. Zerwał się na równe nogi i mówi do parobka: 
- Ty przypomnij sobie to zaklęcie, a ja popędzę do żony po ciasteczka. 

Jakież było ich zdziwienie, gdy podczas zupełnej ciszy w powietrzu skrzydła wiatraka zaczęły poruszać się zgodnym rytmem. Czary zadziałały, a że południc na jednorożeckich polach było bez liku, młynarz zaczął nawet wybierać te najbardziej pracowite. 

I tak to współpraca młynarza z czartami trwałaby zapewne bardzo długo, gdyby nie przenikliwość młynarzowej. Któregoś pogodnego dnia, wieszając pranie na sznurku obok wiatraka spostrzegła, że kury kręcące się obok młyna rozdziobują coś kolorowego w jednym miejscu, gdacząc przy tym zapamiętale. Ba, poznała swoje kolorowe chusteczki, które wyszywała dla siebie i dzieci, przypinając je do bluzeczek przed niedzielną mszą. Widział to wszystko parobek, który w zapamiętaniu chciał oprzeć się o skrzydło wiatraka - jak zawsze - zapominając, że czary cały czas działają i wiatrak miele. Skrzydło uniosło go do góry, a wtedy nasz bohater zgubił czapkę, buty, a nawet hajdawery i ukazał się czart w całej okazałości z rogami, ogonem i kopytami. Młynarzowa przeżegnała go pośpiesznie znakiem krzyża świętego i w tym momencie powstała taka zawierucha, jakiej świat nie widział. Chyba wszystkie południce zleciały się naraz, porwały swojego czarciego kompana, a kurzawa wskazywała, że poniosły go na Łysą Górę. Tam już zajęły się nim miejscowe czarownice.

Rys. Andrzej Herma. Źródło: M. Deptuła, Jednorożec. Powrót do przeszłości, Żywiec 2017.


O kowalu, co mu diabeł miechem dmuchał
Bardzo dawno temu, kiedy zajęcia kowali, cieśli czy młynarzy były w wielkim poważaniu, krążyły różne tajemnicze opowieści związane z ich pracą. Kiedyś, będąc z bratem u kowala [Adama - przyp. M.W.K.] Ziemiańskiego i czekając na swoją kolej, aby podkuć konie, jego ojciec, stary Ziemiański, opowiadał kilku gapiom taką oto historię:

W kuźni zawsze było wiele zajęć, a to miechem ogień na palenisku podtrzymywać, a to młotem walić po kowadle w rytmie jaki wyznaczał kowal, czy wreszcie koniom kopyta podtrzymywać gdy kowal przybijał podkowy. Otóż przed laty, kiedy w kuźni pracował jeszcze sam, bo we wsi rolniczej trudno było o pasownego pomocnika, postanowił udać się w dniu targowym do Chorzel z zamiarem zwerbowania jakiegoś chłopa do pracy. Żeby nie jechać tak "na pusto", wrzucił na wóz dwa worki żyta i cztery worki kartofli na handel.
- Ot choćby było dzieciom na kilka słodkich bułeczek - pomyślał. 

Po drodze, już za Małowidzem, spotkał miotlarza z węzłem mioteł na plecach, więc na jego pozdrowienie odrzekł: 
- Wsiadaj pan, zawsze to we dwóch będzie raźniej! 

Jak już dojechali na miejsce i miotlarz poszedł w swoją stronę, kowal myśli sobie: 
- Cóż będę opowiadał każdemu, po com przyjechał - i na kawałku tektury napisał: „Przyjmę pomocnika do kuźni z jedzeniem". 

No i nic... Sprzedał żyto, sprzedał kartofle, kupił bułeczki i czeka, a tu już południe za pasem. Jakież było jego zdziwienie, gdy podszedł do niego znajomy miotlarz - tyle, że bez mioteł - i mówi, że zgodzi się iść za pomocnika, ale tylko razy w tygodniu, bo w pozostałe dni ma już zajęcie. Kowal chcąc, nie chcąc zgodził się na to i już we dwóch wrócili do domu. 

Szybko minęła jesień, nadeszła zima i nowy pomocnik spisywał się całkiem dobrze. Kowal nawet dziwił się czasem, że niby miotlarz, a miał taki "dryg" do kowalstwa. Miechem dmuchał równiutko, na kowadle tłukł młotem tak sprawnie, że czasami nawet wyręczał kowala, jak ten miał coś do załatwienia, a i przy koniach był bardzo pomocny. Silny był też ponad miarę, bo czy to coś ciężkiego przynieść, czy podnieść koło wozu — robił to z łatwością, prawie bez wysiłku. Jedzenie u kowalowej było dobre, a i ze spaniem nie pchał się do sieni, pozostając w kuźni na sporej wiązce siana, przykrywając się derkami i burkami. Kowal nie mógł nachwalić się pomocnika, gdyby nie to, że przy podkuwaniu konie były jakieś niespokojne, strzygły uszami, chrapy im drżały, a jeden to się im nawet wyrwał. Kowal dumał, przemyślał na różne sposoby, ale nic nie wymyślił. 

Któregoś dnia, a było to już na wiosnę, kowalowa przyniosła pomocnikowi śniadanie do kuźni i zobaczyła, że ten wyłazi z barłogu w butach i czapce. Nic nie podejrzewając, opowiedziała o tym mężowi, ale ten pomyślał: w kuźni w nocy może chłód mu doskwiera, a może robactwo jakieś łazi - no i tak zostało. W następnych dniach zrobiło się wyjątkowo ciepło, a przecież w kuźni i tak było gorąco. Kowal zrzucił wierzchnie ubranie i parobka zachęcał, żeby zrobił to samo. Zauważył przy tym bystry kowal, że chłopak wciska coś do spodni, jakby chciał schować. 
- A ty co tam chowasz? - zapytał kowal, sądząc, że tamten może coś ukradł, a ten na to: 
- Nic, nic. 

Kowal szarpnął za coś wystającego ze spodni, a... diabeł aż syknął z wściekłości, bo kowal ciągnął go za najzwyklejszy diabli ogon. No i nie wiadomo, kto był bardziej wystraszony - diabeł, że został zdemaskowany, czy kowal, który diabła w kuźni chował. To już nie były żarty. 

Kowal łańcuchem drzwi zawiązał, chwycił rozgrzane do czerwoności cęgi i woła do diabła: 
- Ściągaj czapkę i wyskakuj z butów, teraz ja cię podkuję po swojemu. Rzucił czarcie buty i czapkę na palenisko i już miał go przypiec, gdy czart swoim diabelskim sposobem zakręcił się, zawirował i zamiótł paprochy zalegające kuźnię kowalowi po oczach, a sam wskoczył do komina nad paleniskiem i... tyle go kowal widział. 

Wieczorem opowiedział o tym zajściu żonie, która przeraziła się, ale nie ponad miarę, mówiąc: 
- Hmm, taki zwykły chłopek, a jaki był miły i niewymagający. Jadł byle co, spał byle gdzie, a taki robotny był, to zadziwiające. Jak będziesz drugi raz pomocnika do kuźni szukał, to lepiej dla ciebie, jak nie będzie to... miotlarz.

Rys. Andrzej Herma. Źródło: M. Deptuła, Jednorożec. Powrót do przeszłości, Żywiec 2017.


Do następnego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz