14 maja 2013

WAŻNE WIEŚCI


Dłuuugo mnie nie było :P Wybaczcie, czasami życie nam psuje plany i wszystko się wali. Tak było ze mną. Chcę Wam o tym opowiedzieć, bo to będzie swego rodzaju spowiedź. Wyrzucę z siebie wszystko to, co mnie boli, opowiem o tym, co przeżyłam... Może to nie będzie brzmiało tak poważnie, jak było... I kolejny plus opowieści, nie będę musiała powtarzać cały czas tego samego wszystkim tym, którzy do mnie cały czas piszą z pytaniem, jak się czuję :P 



15 kwietnia skręciłam na zajęciach wychowania fizycznego na Polach Mokotowskich prawe kolano. O tym już Was informowałam. Zabrali mnie karetką do szpitala na Lindleya, gdzie kilka godzin czekałam na to, aż ktoś się mną zajmie. Po 15, może około 16 zabrali mnie do gabinetu, gdzie lekarz obejrzał mi kolano, zrobił wywiad i zlecił RTG. Po prześwietleniu wzięli mnie na ściąganie krwi i płynu z kolana. Darłam się jak oparzona, ból straszny :( Na korytarzu czekała moja koleżanka, która przywiozła moje rzeczy z Centrum WF, bo ja miałam podczas wypadku ze sobą tylko telefon (dobre i to :P). Potem kazali mi samej rozebrać się i przejść do sali obok, do gipsowni. Nie mogłam się ruszyć, masakra. Płakałam podczas zakładania gipsu, bo nagle wszystko mi się zawaliło. Wiedziałam już, że nie pojadę na objazd naukowy, który miałam zaliczyć w następnym tygodniu, że stracę tyle zajęć, że nie umyję się nawet sama :( Może dlatego tak się źle z tym czułam, że zawsze starałam się być w pewnym sensie samowystarczalna, a w obliczu takiej sytuacji wiedziałam, że ktoś będzie musiał się mną zająć, bo sama nie dam rady. Nie było przy mnie nikogo naprawdę bliskiego, tak, żeby był obok codziennie. Smutno było, ale się starałam :) 


Pierwszego dnia nie wzięłam zastrzyków, które mi przepisano, ponieważ nie zdążyłam ich kupić, wróciłyśmy ze współlokatorką, która po mnie przyjechała, bardzo późno. Leki poszły w ruch we wtorek wieczorem, gdy miałam je wykupione. Pierwszy zastrzyk bałam się zrobić sama, ale przez kolejne dani przełamałam się i sama się kłułam :P 

Cały czas wahałam się, czy jechać do domu czy nie, chciałam być w Jednorożcu, bo tu jest rodzina, każdy by mi pomógł, a wiadomo, że w domu się szybciej dochodzi do zdrowia. W końcu postanowiłam jechać do domu w piątek, 19 kwietnia, samochodem z moim bratem ciotecznym, który akurat wracał do domu z Warszawy. Zastrzyku nie brałam tego dnia, bo codziennie przyjmowałam je wieczorem i miałam go wziąć w domu, liczyłam, że już nie będę musiała robić go sama, zrobi mi go mama.

Wyszłam z domu odpowiednio wcześnie, żeby powoluteńku dojść do miejsca, gdzie umówiłam się z Jackiem. Robotnicy remontujący mój blok pomogli mi znieść walizkę, po drodze jeszcze zapytałam listonosza, czy nie ma niczego dla mnie i ruszyłam powolutku, opierając się na kuli, którą wysłał mi kurierem Piotrek.

Szłam bardzo powoli, robiąc kroczek za kroczkiem. Nagle, gdy byłam niedaleko małego osiedlowego sklepu z pieczywem, niedaleko od mojego bloku, zrobiło mi się słabo. Przystanęłam i oparłam się na kuli, kręciło mi się trochę w głowie. Potem nic nie pamiętam. Okazało się, że straciłam przytomność i upadłam. Gdy otworzyłam oczy, wokół mnie było sporo ludzi, ja leżałam na chodniku i było mi słabo. Zaczął wiać wiatr, więc mnie trochę odświeżyło, a ja powtarzałam, że muszę jechać do domu, tracąc oddech. Potem zrobiło mi się lepiej, po kilku minutach usiadłam i wypiłam kilka łyków wody. W tym czasie jedna z pań, które stały obok, zadzwoniła do mojego brata, z którym miałam jechać, poinformować go, co się ze mną stało. Tak słabo kontaktowałam, że nie pomyślałam, żeby zadzwonić do rodziców i Piotra. Liczyłam na to, że zaraz mi przejdzie, pojadę do domu i nie będę nikogo martwić. Przecież nie raz już się słabo czułam, nawet na zajęciach, myślałam sobie, i jakoś dałam radę. Ktoś inny zadzwonił po karetkę, potem sprawdzali, czy karetka została wysłana, bo długo nic nie przyjeżdżało. Ja nie czułam w ogóle upływu czasu, byłam jak nieobecna. Zaczął padać deszcz, bo dzień był pochmurny. Ludzie przynieśli ze sklepu z pieczywem karton, żebym sobie na nim usiadła i nie siedziała na gołym chodniku, ktoś inny rozłożył nade mną parasol, bo zaczęło na mnie mżyć, potem mocniej padać. Znów zrobiło mi się słabo, położyłam się na kartonie i chodniku. W tym czasie przyjechała karetka. Lekarka i ratownicy wyszli i podeszli do mnie, zaczęli pytać, co się stało, ludzie opowiadali, jak mnie znaleźli. Podnieśli mnie, było mi już lepiej. Zaczęłam iść z pomocą dwóch chłopaków ale zaraz zasłabłam, po chwili oprzytomnienia ponownie straciłam przytomność. W końcu umieścili mnie w karetce.

Było mi duszno, nie mogłam oddychać, zaczęło mi się robić ciemno przed oczami. Pamiętam jednak, że jeszcze odczytałam smsa od Piotrka. Byłam tak nieprzytomna i niekontaktująca, że choć odczytałam tego smsa, to nie pomyślałam, żeby do niego zadzwonić.

W karetce było coraz gorzej. Najpierw lekarka dobiła mnie rutynowym pytaniem "Czy jest Pani w ciąży? Na pewno nie?", a potem zaczęłam się dusić. Brakowało mi tchu, miałam ucisk w mostku. Usłyszałam, że chcą mnie wieść do Szpitala Wolskiego. Potem zwymiotowałam, zaczęłam wręcz płakać i przepraszać za to, co zrobiłam, że to moja wina, oni zaczęli mnie wycierać i uspokajać, że nic się nie stało. Mi było coraz gorzej. Zapytali mnie jeszcze o dowód, powiedziałam, że jest w walizce w portfelu. W dłoni trzymałam telefon, ale chyba w którymś momencie mi go zabrali. Powoli przestawałam czuć ręce, wiem, że w pewnym momencie lewa ręka opadła mi bezwładnie poza łóżko. Zaczęłam rzucać głową na obie strony, nie mogłam oddychać, jęczałam, chciałam mówić, ale nie mogłam... Miałam zaburzenia rytmu serca, przestawałam cokolwiek widzieć... Ostatnie chwile, jakie pamiętam, to moment, w którym lekarka podnosiła mi powieki, ale już jej nie widziałam, a potem jej wołanie "Szybko, szybko, bo ją zaraz stracimy!". 

Kolejne godziny i dni to wielka czarna dziura. Nie pamiętam nic. A chciałabym. Nic. Ciemność.

Znam te chwile jedynie z opowieści bliskich i personelu szpitala, sama nie pamiętam nic.

Przywieziono mnie na szpitalny oddział ratunkowy (SOR), tam, jak później mi mówiono, trafiłam na dobry zespół lekarski, który podjął decyzję, jak mnie z tego wyciągnąć. Serce było tak zawalone, że przestało pracować, byłam już po drugiej stronie. Uratowali mnie, przeżyłam, ale nie oddychałam przez jakiś czas, miałam też bradykardię.

Po kilku godzinach przewieziono mnie na OIOM. Tam zastosowano od razu leczenie. Początkowo nie wiedziano, co mi jest. Dopiero gdy rodzice zadzwonili do szpitala, lekarz poprosił ich, żeby przeszukali moje rzeczy, które miałam wziąć do domu. Tam były moje leki, wszystkie, które przyjmowałam. Kiedy rodzice przekazali lekarzowi ich nazwy, wszystko było już jasne. Okazało się, że tabletki hormonalne, które przyjmowałam od 2 lat z powodu złej gospodarki hormonalnej i problemów z układem rozrodczym, weszły w konflikt z zastrzykami przeciwzakrzepowymi, które przyjmowałam z powodu gipsu na prawej nodze. Policzono mi wkłucia na brzuchu po zastrzykach i wyszło im, że odstawiłam zastrzyki na dwa dni przed szpitalem (co nie było prawdą, bo zastrzyki brałam). Pobrano mi krew na dziesiątki badań, sprawdzali krzepliwość krwi i czas protrombinowy, pobrali wymazy ze wszystkich jam ciała, zrobili USG większości ciała, tomografię komputerową klatki piersiowej i mnóstwo innych badań. To był zator płucny ze wzmianką o ostrym sercu płucnym+ubytek w tętnicy w sercu+skrzep w sercu+niedomykalność zastawki trójdzielnej+niedodma płuc+wstrząs kardiogenny

W międzyczasie przyjechali rodzice. Zastosowano sedację, to może dlatego nic nie pamiętam. Mama strasznie była przejęta, siedziała obok mnie, jak już podłączyli mnie do wszystkich rurek i przewodów, modliła się. Tata był obok. Ale ja nic nie pamiętam. Podobno miałam otwarte oczy, pokazywałam, że mam rurki, nie mogłam mówić przez nie, choć chciałam, podobno rozumiałam, co do mnie mówiono, ale ja tego nie pamiętam.

Wlano we mnie litry heparyny, podawano antybiotyki przez cały czas pobytu w szpitalu. Moje ręce przypominają nadal pole bitewne, są całe w siniakach i w śladach po wkłuciach. Miałam siniaki na całym ciele, przekładali mnie, przenosili, podnosili, wpychali we mnie rurki, usta miałam sine. Potem Piotr opowiadał mi, że widział, jak zakładali mi te rurki i okazało się, że zrobili to nieprawidłowo, więc znów je wyjmowali i wkładali w powrotem.

Piotrek przyjechał w sobotę, trzymał mnie za rękę, głaskał, mówił do mnie. Ale ja nic nie pamiętam i to mnie tak boli... :( ;( Chciałabym pamiętać, bo mogłabym zobaczyć, jak oni tam byli ze mną, jak się przejmowali, jak mnie kochają, jak chcieli się mną opiekować... Kilka dni później, jak odzyskałam świadomość i odłączyli mnie od respiratora, próbowałam sobie coś przypomnieć, wyobrazić, myślałam, że może mi się to przyśni, ale nie mogłam nic sobie przypomnieć, choć byłam podobno świadoma i rozumiałam, co do mnie mówili. Tak chciałabym przypomnieć sobie wszystko... Ale nie mogę... kilka dni wyjęte z życia, jakbym nie istniała wtedy, choć przecież istniałam, żyłam!

Choć odłączono mnie od respiratora, nadal byłam wentylowana tlenem. Gips zdjęli mi od razu po przyjęciu na OIOM, miałam więc szynę. Pielęgniarki, potem studenci WUM na praktykach myli mnie, przekładali, zmieniali pościel. Załamałam się w dwóch momentach. Pierwszy raz, jak zobaczyłam, że mam cewnik, przypomniało mi się bowiem doświadczenie bardzo nieprzyjemne z cewnikiem właśnie, miałam wtedy 6 lat i uraz pozostał do teraz - paniecznie boję się cewników. Druga załamka to moment, gdy zaczęła do mnie przychodzić fizjoterapeutka Ania i zobaczyłam swoje nogi, jak wychudłam, skóra dosłownie wisiała na kościach, a do szczupłych nigdy nie należałam. 

Zaczęłam powoli ćwiczyć zdrową nogę i ruszać palcami w nodze w gipsie. Nadal dostawałam mnóstwo leków, byłam unieruchomiona na łóżku. Najgorsze jednak było to, że nie miałam telefonu i nie mogłam się z nikim skontaktować, nie wiedziałam początkowo nawet, czy Piotrek wie,  że tu jestem. Kilka dni później odwiedziła mnie ciocia Ela, która przyniosła mi zastępczy telefon do czasu, aż mój do mnie wróci po naprawie. Popłakałam się, gdy rozmawiałam z mamą i Piotrem. Byłam tak nie do życia, że nie mogłam sobie przypomnieć jego numeru telefonu, dzwoniłam po różnych kombinacjach cyfr, płakałam i próbowałam dalej. Potem poprosiłam brata, żeby dał mu mój zastępczy numer. Ryczałam jak bóbr, gdy go usłyszałam. Chyba wtedy tak naprawdę dopiero zdałam sobie sprawę z tego, co się stało. Nie mogłam wtedy jeszcze dobrze mówić, strasznie chrypiałam, wypluwałam mnóstwo wydzieliny z płuc, kasłałam coraz bardziej. Zaczęto podejrzewać zapalenie płuc, potem i gronkowca. 

Kolejne badania, m.in. RTG, pokazało, że dół płuc jest nadal zawalony i nie oddycham dolnymi pęcherzykami płucnymi. Robiłam więc specjalne ćwiczenia oddechowe, by rozszerzyć dół płuc. Zaczęłam sama jeść, powoli jakoś szło. Niestety, codziennie gorączkowałam i nic na to nie pomagało.

W sobotę 27 kwietnia odwiedził mnie Piotrek. Wyniki tego dnia miałam idealne, i krew, i wykres pracy serca, i ciśnienie, i cała reszta :D Następnego dnia byli rodzice, popłakałam się...

Zaczęli planować przenieść mnie na kardiologię lub chirurgię na Lindleya, ale nie było miejsc. I tak zleciał mi cały tydzień. Zaczęłam czytać książki, słuchać radia, śpiewałam sobie pod nosem, gadałam przez telefon. Wypełniałam sobie czas, bo już nie mogłam wytrzymać, cały czas w jednym miejscu, prawie bez ruchu. Zaczęły mnie łapać skurcze w nogach, zbadali więc krew i zaczęli mi dawać potas, zmodyfikowali leki. I tak minął prawie cały tydzień. W piątek 3 maja przyjechali rodzice i Piotr :) Weekend zleciał szybko, miałam nadzieję, że w poniedziałek, 6 maja, coś będzie wiadomo o przeniesieniu. Już dość dobrze oddychałam, płuca się prawie całe oczyściły, więcej rzeczy mogłam robić sama. Niestety, dostałam zapalenia żył od odczynu po wenflonach, żyły były twarde, skóra różowa i swędząca, nie mogłam zgiąć rąk, całe mnie bolały. Nie było już mnie gdzie kłuć, całe ręce były posiniaczone i nie widać było żył. 

W poniedziałek coś się w końcu ruszyło. Zawieźli mnie przed południem na Lindleya na konsultację chirurgiczną. A to dlatego, że od leżenia w łóżku zrobiła mi się odleżyna na pięcie: czarna, twarda skóra, strasznie boląca. Na szczęście nic nie trzeba było ze stopą robić, teraz powoli odleżyna schodzi. Chirurg zbadał mnie i polecił ortezę. Miałam ją nosić kilka miesięcy, ale na szczęście obeszło się bez niej. 

Potem, prosto z karetki, przewieźli mnie na kardiologię w Szpitalu Wolskim, spędziłam nam 3 dni. Codziennie badania krwi, leki, trochę mniej kroplówek, EKG, ciśnienie, echo serca. I konsultacja odleżyny. Wypisali mnie w środę, 8 maja.

Teraz czuję się dość dobrze, czasem boli mnie w okolicach serca lub w mostku, mam opuchniętą stopę i każdy krok sprawia ból, czasem coś zaboli w kolanie, dostanę skurczu w łydce czy w stopie, ale jest ok. Chodzę o dwóch kulach, cały czas mam na nodze szynę. 

Dziś byłam na konsultacji wyników z badania krwi pod kątem krzepliwości krwi. Wyniki są nie za dobre, więc zwiększono mi dawki leków przeciwzakrzepowych. Nie mogę brać żadnych leków przeciwbólowych ani jeść czegokolwiek, co zawiera witaminę K (brokuły, rzepa, szpinak, ogórek, sałata, kapusta, ziemniaki, jajka, jogurt, ser, wątroba, jarmuż, brukselka, rzeżucha, kalafior, fasola zielona, cukinia, pomidor). Będzie ciężko z tego zrezygnować, bo większość z tych warzyw i nabiału jem baaardzo często :(

Gdy to pisałam, płakałam, miejscami bardzo płakałam. Dopiero teraz, czytając dokładnie, co mi się stało, zrozumiałam, jak poważna to sytuacja. Co piąty człowiek umiera od razu po czymś takim, czego ja doświadczyłam. Miałam szczęście. Ale uważam też, że to nie tylko szczęście. Jestem przekonana, choć może to dla niektórych zabrzmieć dziwnie, że gdyby tego felownego dnia nie był 19 kwietnia, to bym mogła nie przeżyć lub byłoby ze mną o wiele gorzej. Czemu tak uważam? To był dzień mojego chrztu, równo 3 tygodnie po moich urodzinach. Dużo osób się za mnie modliło, wielu księży odprawiło w mojej intencji mszę. Dziękuję.

Nie wiem, kiedy wrócę do Warszawy i na zajęcia na UW. Postaram się jak najszybciej. Ale teraz zdrowie jest najważniejsze. Dostałam drugą szansę i nie chcę jej zmarnować.

Aż mi ulżyło, jak to napisałam, jak to wyrzuciłam z siebie.

Dziękuję tym, którzy to przeczytają. I pamiętajcie, zdrowie jest najważniejsze. Można być tak młodym jak ja (w porównaniu z babciami, które leżały obok mnie na kardiologii i dorosłymi z OIOMu) i przeżyć coś poważnego, co zaważy na Waszym życiu, nie tylko zdrowotnie. Uważajcie na siebie!

Do następnego! :)



2 komentarze:

  1. Gratuluję tak silnej woli i życzę szybkiego powrotu do zdrowia ; )

    OdpowiedzUsuń