Wieś w mieście (5). Francuskie (i nie tylko) tropy w historii Mokotowa: Wierzbno, Henryków, Szopy Francuskie (Warszawa)
Powoli zbliżamy się do końca wędrówki po mokotowskich wsiach. Zapraszam na skarpę, a konkretnie do Henrykowa, Wierzbna oraz Szop Francuskich. Czy ostatnia z tych nazw pochodzi od Francuzów? Od niej zaczęłam poszukiwania, ale dość szybko okazało się, że trudno oddzielić losy Wierzbna, Szop Francuskich i Henrykowa. I że wszędzie pojawiają się francuskie wątki! Stąd rozszerzenie pierwotnego zakresu tematycznego wpisu. Muszę też przyznać, że jego przygotowanie wyjątkowo mnie wciągnęło. Czy to dlatego, że było sporo poszukiwań w aktach metrykalnych i prasie oraz nieco zagadek? Zapewne. Czy to dzięki wielu indywidualnym historiom? Może. A podobno nazwa Mokotów ma francuskie pochodzenie! Czy na pewno? To się okaże. Będzie teżd nieco niespodzianek, bo odkrycia dotyczące francuskich wątków w historii omawianego terenu okazały się zaskakujące. We wpisie prowadzę narrację od początku XIX w. do współczesności. I tak, materiału jest dużo, ale nie dzielę go na kilka wpisów, bo chcę mieć wszystko w jednym miejscu: i dla siebie, i dla Ciebie. Polecam czytać na raty. Dobrego odbioru!
„W bezpośrednim sąsiedztwie Skarpy Wiślanej znajdowały się Szopy Francuskie” – zaznaczył Włodzimierz Zgliński, opisując kształtowanie się rolniczego zaplecza Warszawy. Z kolei Jerzy Kasprzycki zanotował: „Z dokumentów własnościowych wynika, że jeszcze w pierwszej ćwierci naszego [XX – przyp. M.W.K.] stulecia używano tej nazwy na określenie połaci terenu w okolicach dzisiejszych ulic Zawrat, Idzikowskiego, Ikara, Czerniowieckiej, Domaniewskiej – w bezpośrednim sąsiedztwie skarpy. Być może Szopy Francuskie pozostały pamiątką po francuskich emigrantach, którzy działali w tych stronach na początku XIX wieku, na przykład Henryk Bennet [powinno być Bonnet – przyp. M.W.K.], Ludwik Sauvan”.
Czy to od tych nazwisk pochodzi nazwa Szop Francuskich? Przekonajmy się!
W 1842 r. na terenie dzisiejszego stadionu KS „Warszawianka” Ludwik Sauvan, lekarz, otworzył zakład hydroleczniczy. Odkrył tu lecznicze źródła i wydzierżawił teren.
Warto nakreślić historię obszaru, na którym Sauvan rozkręcił interes. Dziś to m.in. teren Arkadii, która współczesny kształt parku miejskiego zyskała w latach 1968–1970 dzięki projektowi Longina Majdeckiego. W 1678 r. Stanisław Herakliusz Lubomirski (1642–1702) nabył grunt zwany Zdrojem położony między częścią szlachecką Mokotowa, czyli włóką mieszczanina warszawskiego Baryczki (a potem jego sukcesorów Baryczków i Wołczyńskich), a rolą kmiecia Wendyka aż po granice Sielec (to obecnie teren między Królikarnią a ul. Żywnego). Najprawdopodobniej na północ od pałacu Królikarnia powstała Arkadia – park i pawilon. Lubomirski zamiennie używał określeń Pasterski Domek,Pasterska Chatka lub Arkadia, by nazwać budynek, który postawił na mokotowskiej skarpie.Był to niewielki parterowy murowany pawilon ozdobionym stiukami i malowidłami. Podobnie jak starożytni Grecy, magnat kojarzył Arkadię z ubogim i smutnym krajem pastwisk i łąk urozmaiconych lasami. Życie w takim krajobrazie skłaniało do kontemplacji, marzeń i poezji. Tadeusz Gostyński napisał: „Krajobraz rozległych łąk czerniakowskich z pasącym się bydłem, ozdobiony kępami wielkich topoli, bliski był greckiej koncepcji Arkadii. Filozoficzne napisy na domu, samotnia i pobliska kaplica — szykowany za życia grobowiec — wiązały się z koncepcją arkadyjską Rzymian”. Pawilon Arkadia powstał latem 1689 r. według projektu wybitnego architekta pochodzenia niderlandzkiego Tylmana z Gameren. Wewnątrz budynku umieszczono napis po łacinie (pol. tłumaczenie: Boga nic pragnę, do nich nie dążę, świata nie doświadczam, ludzi nie rozumiem. Dlatego choćbym tysiąc lat żył tu zamknięty, nie starczyłoby mi ich na rozważanie nędzy mojej ignorancji). Nic dziwnego, że pawilon nazywany był również Świątynią Niewiedzy lub po łacinie Ignorantiae Capella. W jednym z listów Lubomirski opisał budowlę: ściany wszystkich poetów, filozofów et illustrium sapientium konterfektami adornowałem, stropy globis caelestibus ad motum siderum, a frontospicia kaminów globis terrestribus akkomodowawszy.... Nad Jeziorkiem Czerniakowskim w 1680 r. Tylman z Gameren wystawił dla Lubomirskiego drewniany pałac (dwór). Otaczały go zabudowania folwarczne. Projektując dla Lubomirskiego ujazdowski-czerniakowski zespół, architekt, uznany planista i ogrodnik, stworzył prawdopodobnie największy zespół parkowo-przestrzenny w Warszawie i okolicach w XVII w.
Okoliczne dobra za czasów Sasów zostały nadane Ludwice z Poniatowskich Zamoyskiej (1728—1804), siostrze późniejszego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. W 1720 r. August II Sas wydzierżawił Arkadię od Teodora Józefa Lubomirskiego (1683—1745), syna Stanisława Herakliusza. Chodziło o połączenie wody spływającej z mokotowskiej skarpy z kanałami w Łazienkach, które król wydzierżawił od Lubomirskich. W 1764 r. Stanisław August Poniatowski wykupił Arkadię, która weszła w skład folwarku. Poniatowski nadał grunty folwarczne Wojciechowi Jakubowskiemu, brygadierowi wojsk francuskich. W latach 1773—1801 stworzył on posiadłość nazwaną Pod Wierzbą lub Wierzba. Stąd pochodzi nazwa Wierzbno, która dziś określa osiedle na terenie dzielnicy Mokotów. Posiadłość znajdowała się między Królikarnią a włókami wójtowskimi, na których w XVIII w. urzędowała księżna Izabela Lubomirska. Zatrzymajmy się chwilę przy niej, bo związane jest z nią określenie, które często, ale błędnie, podawane jest jako wytłumaczenie pochodzenia nazwy dzielnicy Mokotów.
W latach 1772–1774 według projektu architekta niemieckiego pochodzenia Efraima Szregera w Mokotowie powstał klasycystyczny pałacyk – piętrowa willa. Prawdopodobnie budynek wystawiono na miejscu zniszczonego dworu mieszczanina i warszawsko-gdańskiego kupca Jerzego Burbacha, który powstał w XVII w. Willę ustawiono w centrum regularnego ogrodu z folwarkiem zaprojektowanego przez Szregera.W 1775 r. dzierżawcą dziedzicznym tej ziemi był Kłopocki, podczaszy rawski. Odstąpił prawa dziedziczne nowym właścicielom, Lubomirskim. Pochodzący z Niemiec architekt Szymon Bogumił Zug powiększył i przekształcił założenie ogrodowe w stylu romantycznym, projektując pawilony parkowe. Właścicielka Izabela (właśc. Elżbieta, 1736–1816) z Czartoryskich Lubomirska (żona wnuka wspomnianego wcześniej Stanisława Herakliusza Lubomirskiego) nazwała tę posiadłość Mon coteau (fr. moje zbocze, wzgórza). Nie od niej jednak wywodzi się nazwa dzisiejszej dzielnicy Warszawy, bo od nazwy osobowej Mokot, która dała początek wsi Mokotowo pojawiającej się w źródłach po raz pierwszy w 1367 r. Co ciekawe, Aleksander Gieysztor wskazywał, że Mokot pozostaje w związku z wyrazami mokry i moknąć, bo miałoby sens, wszak to tutaj Sauvan odnalazł źródła leczniczej wody.
Pałac w Mokotowie ok. 1806 r. na rycinie Jana Zachariasza Freya. Źródło (dostęp 15 VII 2023 r.).
Wnosząc już za murami Warszawy nową willę, sytuując ją na ważnym trakcie handlowym i komunikacyjnym do Piaseczna, Lubomirska niejako kontynuowała działalność przodka męża. Stanisław Herakliusz Lubomirski zapoczątkował bowiem modę na wznoszenie na skarpie warszawskiej rezydencji, willi i dworów otoczonych ogrodami. Za czasów Izabeli Lubomirskiej w sąsiedztwie jej mokotowskiej posiadłości wille miały Elżbieta z Branickich Sapieżyna (1734–1800) i wspominana wyżej Ludwika z Poniatowskich Zamoyska. Od 1775 r. do Izabeli Lubomirskiej należał też teren nieodległego zwierzyńca określanego na mapach jako Kaninchenberg lub Caningenberg (Królicza Nora), gdzie August II w latach 1731–1732 wystawił pawilon, część rezydencji królewskiej otoczonej ogrodem. Księżna nabyła majątek od pierwszego ministra Augusta II, hrabiego Heinricha von Brühla.W 1778 r. od Lubomirskiej folwark zakupił Włoch, hrabia Carl de Valery-Thomatis, szambelan Stanisława Augusta Poniatowskiego i dyrektor teatrów królewskich. Wybudował rezydencję w typie podmiejskiej willi. Znamy ją jako Królikarnię. Wraz z mokotowskim pałacem Izabeli Lubomirskiej i Łazienkami Królewskimi Królikarnia tworzyła pas rezydencji malowniczo położonych wzdłuż skarpy warszawskiej.
W lipcu 1794 r. po bitwie pod Gołkowem—Raszynem—Błoniem Tadeusz Kościuszko umieścił polskie wojska obronne pod Mokotowem. W obozie przebywał aż do wyjazdu pod Maciejowice w dniu 5 X 1794 r. Okolice Królikarni, gdzie stacjonował Kościuszko, wysunięto przed linię obrony i silnie umocniono. Umieszczono tu artylerię. Z punktu urządzano wypady na Augustówkę, Kępę Zawadowską, Zbarż i Wilanów.
Obrona Warszawy w 1794 r. Źródło: Dzieje Mokotowa, red. J. Kazimierski, R. Kołodziejczyk, Ż. Komarowa, H. Rostkowska, Warszawa 1972.
Dobra Wierzba z dworem Zofii z Czartoryskich Zamoyskiej (1778–1837) przejął radca rejencyjny, pruski urzędnik Karl Gottlieb Jonas (prawd. 1770–1807). Od 1798 r. był komisarzem sprawiedliwości przy Rejencji Departamentu Prus Południowych w Warszawie. Po jego śmierci folwark na prawie wieczystej dzierżawy odziedziczyła żona Katarzyna Antonina ze Schroderów (1776–1860). W 1815 r. wyszła za mąż za płk. Józefa Longina Sowińskiego. Mieszkali w Warszawie przy ul. Miodowej 487, a czas wolny spędzali w Wierzbnie.
W 1822 r. Sowińscy mieli kłopoty finansowe i wystawili majątek na sprzedaż. Folwark Wierzbno na licytacji kupił płk. Ludwik Rajmund Mitton (ok. 1769–1831), urodzony w Neuchateuil (zapis z aktu metrykalnego) we Francji (dziś Neuchâtel w Szwajcarii) syn Mikołaja i Antoniny z domu niewiadomey.W 1822 r. Mitton był sekretarzem wielkiego księcia Konstantego, a w 1836 r. dowódcą drugiej lekkiej baterii konnej artylerii armii Imperium Rosyjskiego. Był też teściem wiceadmirała Pawła A. Kołzakowa, adiutanta wielkiego księcia Konstantego, autora pamiętników z powstania listopadowego opublikowanych w 1873 r.
Jak pisał Aleksander Kraushar, Rodzina Mittonów zajmowała pałacyk w Wierzbnie, dochody zaś ciągnęła z dóbr, a między niemi i z karczmy przy trakcie Piasecznińskim (...) stojącej, którą w roku 1830
zarządzał (...) pachciarz [dzierżawca, Żyd – przyp. M.W.K.], Szanel, wyrabiający
słynne w stolicy gomółki [ser – przyp. M.W.K.]. Joachim Lelewel opisał wnętrze austerii: W małej karczemce ciasna izdebka była podówczas mieszkaniem wielkiego księcia i małżonki jego, który dni parę wprzódy rządził królestwem i wielu guberniami. Izdebka o jednem okienku, stało w niej łóżko, kanapka, krzesło, stoliczek i stołek, a w przestrzeni zaledwie parę kroków uczynić było można.
W noc listopadową 1830 r. wielki książę Konstanty zebrał wierne sobie wojska na Wierzbnie i zajął pałac Mittona. Nocą przeniósł się do stojącej naprzeciwko karczmy. W pałacu pozostał główny sztab wojsk rosyjskich. Ponownie Kraushar: Oddziały wojsk, towarzyszące Wielkiemu księciu, szukając pożywienia
i przytułku, zaczęły się dopuszczać nadużyć, których ofiarą padł pałacyk pani Wąsowiczowej w Mokotowie. Wielki książę dał bezzwłocznie polecenie
schwytania głównych sprawców, których sądem polowym bezzwłocznie na rozstrzelanie skazano, lecz wódz naczelny karę tę złagodził. Karczma, w której przebywał książę, stała blisko rogu dzisiejszych ulic Puławskiej i Woronicza na podmurowaniu, w części
dachówką, a w części gontami kryta,
szeroka łokci 45, długa łokci 21 1/4, wysoka łokci 6, z facyatką w poddaszu,
przy trakcie stojąca, z oficyną murowaną, gontami krytą w podwórzu. W 1908 r. karczma miała izbę
gościnną dla sprzedaży trunków „do
wypicia na miejscu”. Austeria została rozebrana w 1935 r., by przeprowadzić poszerzoną ul. Puławską.
Karczma ok. 1908 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Karczma Wierzbno w 1920 r., fot. Jan Bułhak. Zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Karczma w okresie międzywojennym, po lewej stronie nad oknami napis Akuszerka / W. Fornalska. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Źródło: J. Kasprzycki, Korzenie miasta. Warszawskie pożegnania, t. 4: Mokotów i Ochota, Warszawa 2004.
Ludwik Rajmund Mitton ze związku z Petronelą z Matray'ów primo voto Terry (ok. 1773–1822) miał synów Ludwika i Aleksandra. Ten drugi w 1836 r. został podany jako małoletni spadkobierca majątku Wierzba lit. A pozostający pod opieką Józefa Augustynowicza. Do 1838 r. majątek dzierżawiła Karolina z Górskich Skarbek (prawd. 1780–?), żona hrabiego Józefa Skarbka.
W 1840 r. Ludwik Rajmund Mitton wynajął teren z pałacem dr. Sauvanowi. W 1846 r. majątek o łącznej powierzchni ok. 70 mórg wystawiono na licytację. Dekadę wcześniej tak opisano pałac: Pałac w pizę na podsumowaniu z cegły paloney stawiany, o jednym piętrze gontami czerwono malowanemi pokryty, oficyna w połowie murowana, w połowie drewniana, oficyna w słupy drewniane stawian, domek mały, w których kuchnia angielska z piekarnią w pizę stawiana, stodoła w pizę stawiana o dwóch klepiskach, tyluż wierzejach i trzech sąsiekach, obok tey jest budynek, także w pizę na podsumowaniu, na skład sprzętów przeznaczony, na górze śpichrz o dwóch przegrodach, przy stodole jest wystawa a dwóch słupach, pod którą manasz do młócarni, folwark w pize postawiony z wystawą, holendernia w pizę stawiana, karmnik, stajna z cegły murowana, wszystko gontami kryte. Do majątku należała też karczma Wierzbno, wielki sad fruktowy przerzynany alejami drzew owocowych i dzikich (w sadzie ok. 1000 sztuk drzew rodzajowych i ok. 600 w szkółce), dwa źródła, sadzawka z kaskadą oraz kanał, dwie pompy i cztery mosty, oficyna, stajnia o dwóch wierzejach oraz dwie piwnice. Kolejnymi właścicielami pałacu i dóbr ziemskich byli: Adam Karol hrabia Grabowski (1797–ok. 1875/1876), George Fanshave, o którym opowiem w dalszej części wpisu, następnie wspólnie Wacław Mańkowski (1850–1909), Adam i Bronisław Popławscy oraz książę Paweł Adam Maria Woroniecki (1856–1922).
Podpis Rajmunda Mittona, 1823 r.
Pałac Mittona ok. 1890–1900 r. Źródło: J. Kasprzycki, Korzenie miasta. Warszawskie pożegnania, t. 4: Mokotów i Ochota, Warszawa 2004.
W 1842 r. w „Gazecie Powszechnej” informowano o otwarciu zakładu: Zakład leczenia zimną wodą na wzór istniejącego w Grefenburgu urządzony, a patentem wyłączności przez Rząd obdarzony, otworzonym zostanie bez zawodu w dniu 19 kwietnia (1 maja) r. b. we wsi Wierzbnie, między Mokotowem a Królikarnią w odległości wiorst 2 od Warszawy, w okolicy najpiękniejszej. Budowle nowe, woda źródlana, takiej temperatury jak w Grefenburgu; ilość źródeł dostarczających 2 razy więcej wody niżeli potrzeba na wszelkie kąpiele; 8 spadowych i deszczowych kąpieli, spadających z wysokości 13 stóp, urządzonych jednak w takim sposobie, iż siłą uderzenia równają się tak najsłabszym jak najmocniejszym w Gerfenbergu: wszelkie wygody co do jedzenia i mieszkania, zastosowane do tego sposobu leczenia, przy pomocy lekarza biegłego mogą przynieść skutek najpożądańszy bez odbywania dalekich podroży, które oprócz kosztu inne pociągają za sobą w wyjeździe kłopoty. Koszt pojedynczego mieszkania przyzwoicie umeblowanego z łóżkiem żelaznem i materacem wraz z ceną kąpieli w wannach i spadowych, tudzież stołu, usługi i leczenia, obrachowany jest łącznie mniej więcej na rubli sr. 50 miesięcznie od jednej osoby. Urządzone są także i mieszkania z 2ch, 3ch i 4ch pokojów złożone i osobną kuchnią, tudzież piwnicą opatrzone, stajnie zaś na 40 koni i wozownie na 25 pojazdów, dla przybywających z prowincyj, są przygotowane. Znaczna już liczba mieszkań jest zamówioną; pozostałe zamówić można listownie franko, pod adresem doktora medycyny Sauvan (Sowan), mieszkającego przy ulicy Senatorskiej Nro 471, idąc do Resursy w prawym pawilonie na I piętrze. W Wierzbnie między Mokotowem i Królikarnią w budowlach oddzielnych od układu leczenia zimną wodą, są do wynajęcia mieszkania letnie rozmaite, a mianowicie złożone z 2ch, 3ch lub 4ch pokoi z osobnemi kuchniami i piwnicami. Takowe mieszkania służyć mogą nie tylko dla osób nukających przyjemności pobytu letniego na wsi, lecz i dla chorych na piersi, lub takich, którym użycie wód mineralnych naturalnych przepisanem zostało. Znajdą bowiem obok skutków wiejskiego pobytu pomyślnych dla zdrowia, wszelkie wygody do ich potrzeby zastosowane, mianowicie zaś stół zdrowy, mleko, świeżego udoju i serwatkę tudzież kąpiele i soki wyciśnięte ze świeżych ziół. Każdy radzić się może bądź lekarza kierującego miejscowym Instytutem zdrowia, bądź zwyczajnego swego lekarza. Znaczna część mieszkań letnich już wynajętą została;. pozostające obejrzeć i wynająć można miesięcznie lub na cale lato od W. Traytiera nadzorcy Instytutu, w Wierzbnie zamieszkałego.
W 1854 r. tak pisano o zakładzie hydrologicznym Sauvana: Na wysokim lewym brzegu Wisły, około 31/2 wiorst od Warszawy położone Wierzbno, od dawna już u Warszawian słynie świeżem i zdrowem powietrzem. Każdego lata znaczna liczba mieszkańców wynosi się tu z miasta, aby używać tego cudu natury, zepsutego w mieście kurzem ulic i wyziewami ścieków i kanałów. Sam pobyt letni w Wierzbnie, wystarczał często do uleczenia wielu chorób nerwowych i piersiowych, opierających się lekarstwom, z powodu ciągłego zgubnych przyczyn działania. (...) Ale czego dawniej nie wiedziano, a co odkrył Dr. Sauvan, to, że Wierzbno posiada źródło, którego woda jest typem naturalnego napoju, naturalnem na rozmaite choroby lekarstwem. Woda ta, stałą temperaturę od 7 do 8 stopni ciepła utrzymująca, jest nadzwyczajnie czysta, smak ma bardzo przyjemny, ożywiający, z powodu znacznej ilości rozpuszczonego w niej powietrza. W nadzwyczajnej nawet ilości wypijana, nigdy nie obciąża żołądka, źle szybko się absorbując, również szybko wydziela się przez skórę i nerki.
W prasie relacjonowano: Miejsce to, jedno z najpowabniejszych w okolicy, z dawna cel letnich wycieczek mieszkańców Warszawy, miłujących świeże powietrze, piękne widoki na Wisłę, Łazienki, Czerniaków, na błonia i gaje zawiślańskie — posiada źródła przewybornej wody, nadzwyczaj czystej, bardzo przyjemnego i orzeźwiającego smaku. Miejsce ulokowane w pobliżu grójeckiej kolejki wąskotorowej (więcej we wpisie o Szopach Polskich: KLIK) było popularnym letniskiem. Powstało tu osiedle drewnianych willi letniskowych. Kuracjusze mogli pić wody lecznicze, brać kąpiele i natryski. Polecano chodzenie boso po trawnikach i wspinaczkę po zboczu skarpy, nawiązując do nowatorskich wówczas metod proponowanych przez ks. Kneippa (spacery boso po rosie) i dr. Priessnitza (wynalazcy prysznica; proponował okłady, brodzenie w wodzie po kolana i gwałtowne oblewanie wodą z wiader). W przewodnikach po Warszawie i okolicach pisano, że cieków wodnych było w tej okolicy pełno, pojawiały się jako okresowe wysięki, a woda była bardzo smaczna.
Doktor medycyny Aleksander Ludwik Sauvan urodził się w Warszawie ok. 1795 r. Był synem Dawida i Marii (Marianny) z Danielskich (ok. 1781–1825) małżonków Sauvanów. Ojciec lekarza wyemigrował z Francji na ziemie polskie. Aleksander Ludwik Sauvan miał siostrę Juliannę Anielę (ur. ok. 1797 r.), w 1826 r. wydaną za referenta Rady Stanu Antoniego Maciejowskiego, matkę Ignacego Maciejowskiego, urodzonego w 1827 r. W 1827 r. Aleksander Ludwik poślubił Ludwikę Dmuszewską, córkę Ludwika i Konstancji z Pięknowskich. Małżeństwo skończyło się rozwodem. Ludwik Sauvan zmarł 11 kwietnia 1843 r.
Grób na Powązkach, w którym pochowany jest Ludwik Sauvan (kwatera 4, rząd 1, 2, grób 16), 2020 r. Fot. Krzem Anonim, CC BY-SA 4.0, via Wikimedia Commons
Zakład po śmierci Sauvana prowadziła jego córka Natalia Konstancja (1820–1894), która w 1847 r. wyszła za mąż za Bolesława Wenantego Wysiekierskiego.
Natalia Konstancja Wysiekierska z Sauvanów. Rycina z 1894 r. Źródło (dostęp 16 VII 2023 r.).
W prasie często pisano o Wierzbnie, zachęcając do wyjazdów z Warszawy za miasto, np. w 1843 r. przygotowano tak co do upiększenia miejsca w ogólności, iako też dla udogodnienia mieszkań dla odbywających kuracje i używających tylko wiosennej pory, roskosze, oraz założenie dogodniej i oszczędnej restauracji, do której przyjęto bardzo dobrą Kucharkę Wiedeńkę (...), najprzezorniej Administracją i służbę urządzono; w restauracji każdego czasu wszelkiego gatunku pokarmów i napoiów dostać będzie można; utrzymuiąy restaurację, za dobroć potraw i trunków, umiarkowaną cenę, czystość i przyzwoitą obsługę, zaręcza (...). Rok później relacjonowano czas wolny za miastem: Szczególniej do Wierzbna wiele wybiera się na ślicznie i wygodnie urządzone mieszkania. Urządzona tamże Restauracja i bieg stały omnibusów, wygodę miejscową i stosunki z miastem zapewniają. Wierzbno iest miejscem ustronia, ale nie samotności. Dla pomnożenia wygód, urządzone tamże zostały kąpiele. W Wierzbnie szczególnie chętnie nasycano się widokiem ślicznych okolic ożywiających się po okropnym wylewie. Wierzbno stało się ogólnodostępnym parkiem. Pozostałością dawnej historii okolicy była nazwa ul. Wierzbińskiej – w latach 50. XX w. zmieniono ją na Okolską.
W 1853 r. zakład hydroleczniczy przejął Jan Matecki. Tak naprawdę nazywał się Napoleon Adam Matecki. Urodził się we wsi Niemierzewo w Wielkim Księstwie Poznańskim ok. 1814 r. Był synem Wojciecha i Aleksandry z Kosickich małżonków Mateckich. W 1859 r. w Warszawie wziął ślub z guwernantką Karoliną Zawadzką, pochodzącą ze wsi Koźliszki w guberni augustowskiej. Urodziła się ok. 1824 r. z Kacpra i Barbary z Frendynów małżonków Zawadzkich. Niestety rok po ślubie Karolina Matecka zmarła.
Zainteresowanie zakładem i okolicą było duże. W 1854 r. w „Kurierze Warszawskim” można było przeczytać, że Liczba osób na zebraniach Sobotnich w Wierzbnie, zawsze dostateczną bywa. Chorzy, a raczej używający w tamecznym zakładzie P. Mateckiego, kuracji wodnej, gromadzą się dla własnej rozrywki; zaś zdrowi, już to krewni, już przyjaciele i znajomi pierwszych, dla towarzystwa kurujących się, i łącząc się wspólnie w jedno grono, przepędzają przyjemnie chwile. Tak też było i podczas Wczorajszej Soboty, zwłaszcza gdy jaśniejąca w całym blasku pogoda, dozwoliła niektórym osobom przybyć i z Warszawy. Bawiono się wybornie, przy odgłosie muzyki P. Kuhna, ale tylko stosownie do przepisów wodnych, do północy. Uprzejmość gospodyni zabawy W. Stanisławowej Jasińskiej i ochoczość dobranych gospodarzy, to jest PP. Ziemińskiego i Xawerego Wołowskiego, zwłaszcza gdy miasto przepychu w strojach, jaśniała zupełna skromność, tak jak w miejscu żeny, najzupełniejsza szczerość i otwartość, podwyższały o stokroć tę przyjemną rozrywkę, czyniąc ją ciągle pełną życia i zajęcia. W 1857 r. Wierzbno (...) znalazło (...) większą ilość niż lat zeszłych kurujących się, którzy pod każdym względem zadowoleni, zakład P. Mateckiego opuszczają. Piękne i nadobne położenie stawiają Wierzbno na równi z podobnemi zagranicą zakładami.
W kolejnej dekadzie sytuacja zaczęła się komplikować. Oto co można było przeczytać w 1865 r. w „Tygodniku Ilustrowanym” o zakładzie hydroleczniczym w Wierzbnie: Za ostatnią naszą bytnością pytaliśmy się o ich [kuracjuszy – przyp. M.W.K.] liczbę: tylko trzech jeszcze pozostało wiernych hydropatyi, reszta znikła, zawierzywszy zakładom zagranicą utworzonym albo też powróciwszy do dawnych aptecznych środków, które ciągle z zimną wodą otwarty bój prowadza. O tej niefortunnej doli hydropatycznego zakładu w Wierzbnie opowiadał nam stary tameczny posługacz, który część życia przepędził na wycieraniu ostremi prześcieradłami po zimnej kąpieli chorych powierzonych jego pieczy, lub na obwijaniu ich w koce, jak dzieci w pieluchy. – (...) Ludzie głupieją widoczni, już nawet wodzie nie wierzą. Jak kto ma wypić cztery nędzne kufelki, to już krzyczy w niebogłosy, a pod dusze nikt iść nie chce, jakby to było coś tak strasznego. Czy uwierzy pan. że byli u tacy, co się prosili potajemnie, żeby im wody przygrzać trochy? Reporter zapisał: zakład w Wierzbnie istniejący jednoczy w sobie wszelkie pożądane w takich razach warunki. Bo i powietrze świeże, i przechadzka przyjemna, i woda czysto zdrojowa, nieustępująca pewnie żadnym niemieckim źródłom. A dokoła zakładu pobudowane mieszkania wygodne, gustowne nawet. Wszakże pożądanem byłoby staranniejsze utrzymanie ogrodu, którego mniejsza część zaledwie w należytym znajduje się porządku.
W literaturze można znaleźć informację, że placówkę hydroleczniczą zamknięto w 1866 r. Jednak już 4 lata wcześniej Matecki ogłaszał w prasie koniec działalności. „Tygodnik Lekarski” donosił wówczas: Pomimo dosyć znacznego napływu chorych w początku istnienia tego zakładu, przedsiębiorca nie zdołał tak się urządzić, by trwały byt mu zapewnić, i zdaje się, że niedostateczne korzyści materyalne, nie dozwoliły mu dłużej zajmować się sztuką pseudolekarską. P. Matecki nie był lekarzem, ale też nie posiadał zdolności wpajania swego systemu jak jego nauczyciel, pomimo, że sam przykładem i wiarą utrzymać go się starał. Racyonalny lekarz mógłby z tych samych materyałów kwitnący i pożyteczny utworzyć tu zakład.
W okolicy pozostały zabudowania, które stały się letnimi mieszkaniami osób z Warszawy. W 1896 r. w „Kuryerze Codziennym” pisano: Stawy i kanały parku Łazienkowskiego (...) były zasilane wodą ze stawów mokotowskich, to zaś zasilały źródła w Wierzbnie i Szopach Polskich. Obecnie komunikacya wodna pomiędzy parkiem Łazienkowskim a Mokotowem została przerwana zupełnie po zasypaniu kanału przecinającego szosę belwederską. Most drewniany do kolei wilanowskiej równoległy do murowanego na szosie został rozebrany i zastąpiony przez groblę. Wody w stawach mokotowskich bardzo mało przybyło, prawdopodobnie stawy to zupełnie wyschną, o ile nie zostaną uporządkowane źródła w Wierzbnie, ginące obecnie w błotach okolicznych. Źródła w Szopach Polskich są także nieuporządkowane. Mimo tego jeszcze w 1931 r. w „Expressie Porannym” pisano: Henryków jest wielce nieszczęsny. Za dużo posiada wody. Domy tam się znajdujące, stałe są zalewane przez podskórną wodę. Nic więc dziwnego, że zawiązała się dobrowolnie spółka wód na dla odwodnienia terenów na Henrykowie, leżących w obrębie 16 komisariatu.
Betonowa obudowa współczesnego ujęcia wody w Parku Arkadia. Fot. Paweł Borycki, 2004 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Odpływ wody z wycieku w Parku Arkadia. Fot. Paweł Borycki, 2004 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Zakład hydroleczniczy Sauvanów i Mateckiego upamiętnia uliczny zdrój wodociągowy z odlanymi z brązu płaskorzeźbami syrenki i trytona (zwanego też delfinem) na rogu ul. Puławskiej i Dolnej. Zbudowano go w 1924 r. dzięki dr. Stanisławowi Stypułowskiemu, ówczesnemu kierownikowi ośrodka zdrowia na Mokotowie.
Zdrój w 1938 r. Źródło: Przedwojenny Mokotów. Najpiękniejsze fotografie, red. T. Pawłowski, Warszawa 2016.
Zdrój w 2019 r. Fot. Ryszard Mączewski. Źródło (dostęp 16 VII 2023 r.).
Nazwisko Mateckiego pojawia się w 1902 r., w relacji o sprzedaży miastu 107 mórg ziemi w Wierzbnie. Jest to jednak inż. Kazimierz Matecki (1855–1913), który opiniował ofertę i nie był spokrewniony z właścicielem zakładu leczniczego.
Zakład hydroleczniczy w Wierzbnie nie był jedynym na skarpie. Tworzono tu liczne sanatoria, których pozostałością jest np. budynek przy ul. Dolnej 42. W latach 30. XX w. posesję połączono z I Miejskim Ośrodkiem Zdrowia przy ul. Puławskiej 91. Istniał tu azyl „Marjówka” dr. Piotra Pręgowskiego dla nerwowo chorych. Kazimierz Zieliński stworzył ośrodek przy ul. Górskiej. Zatrudniał kilku neurologów, a konsultantem był dr Bronisław Taczanowski, naczelny lekarz szpitala św. Jana Bożego. Budynki lecznicy po II wojnie światowej stały się podstawą szpitala przy ul. Stępińskiej rozbudowanego w latach 70. XX w. Przy ul. Puławskiej róg Willowej ośrodek złożył ordynator szpitala na Czystem, neurolog dr Edward Flatau.
Wyobrażenie, że Mokotów ma dobre powietrze, jest cichy, leczniczy i służy wypoczynkowi, potęgowała historia Parku Szustra, „Promenady” (dzisiejszy park Morskie Oko), „Marcelina”, „Sielanki”, parku przy pałacyku na Sielcach. Dawniej łączyła je sieć stawów, potoków i kanałów znana jako Kanał Królewski. Podobno tędy pływał Stanisław August Poniatowski, udając się do pałacu Lubomirskich. Kanał w końcu XIX w. biegł wzdłuż ul. Ludwika Nabielaka. Pozostałością po nim jest Rów Piaseczyński. Ul. Piaseczyńska z kolei to pozostałość po Drodze Królewskiej z Łazienek do Piaseczna. W okolicach Królikarni szlak łączył się z ul. Puławską.
Królikarnia. Ryt. Maurycy Scholtz, 1840–1841 r. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
W miarę rozwoju przemysłu na początku XX w. lecznicze właściwości Mokotowa zaczęły zanikać. W pobliżu ul. Belwederskiej, Dolnej i Chełmskiej (wówczas Książęcej) powstały fabryki mydła, świec, tektury i kapeluszy. W okresie międzywojennym najwięcej szkód środowisku wywoływała fabryka chemiczna „Synthesa” i wytwórnia naczyń mleczarskich Millera. Przy ul. Zajączkowskiej działały małe fabryczki np. „Mary” (pasty i płyny czyszczące marki Jaśniej słońca), wytwórnia artykułów metalowych i elektrotechnicznych inżyniera Pietraszka i Spółki, fabryka wstążek jedwabnych Eszteina. Przy ul. Dolnej do dziś znajdziemy pozostałość po ogrodach mokotowskich, malutki wklęsły park wokół starego pawilonu.
Królikarnia i Wierzbno na planie Warszawy z 1856 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
W 1916 r. Wierzbno przyłączono do Warszawy. W 1920 r. w opuszczonym zakładzie wodoleczniczym, m.in. w pałacyku, zaczęło działać matematyczno-przyrodnicze gimnazjum Władysława Giżyckiego (1875–1947) – placówka, którą ten zesłany do Wiatki w latach 1905–1906 prawnik, filolog i nauczyciel prowadził w Rosji jako Szkołę Realnej Polskiego Komitetu Pomocy Ofiarom Wojny. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości znalazł w Warszawie zwaliska domów, stajni i obór po byłym zakładzie wodoleczniczym, zarośnięte aleje lipowe i kasztanowe oraz sad owocowy, które postanowił wykorzystać na placówkę edukacyjną. Wydzierżawił teren od księcia Pawła Woronieckiego, współwłaściciela Wierzbna. Czynsz umorzono na 3 lata. Murarz Jan Brimke obiecał, że na własny koszt przeprowadzi remont budynków. Miał dostać zwrot pieniędzy, gdy ruszy szkoła i zaczną się pojawiać wpłaty za czesne. Pierwsze przychody placówka uzyskała ze sprzedaży owoców z sadu. Szkoła męska gromadziła ok. 800 uczniów z najuboższych rodzin. Dla uczniów powstał ogród upraw, boiska do piłki nożnej, siatkówki, koszykówki i korty tenisowe.
Pałac Mittona, potem Fanshave'ów, następnie dom W. Giżyckiego, dyrektora gimnazjum, 1929 r. Źródło (dostęp 10 VII 2023 r.).
Budynek administracji gimnazjum Giżyckiego, według J. Kasprzyckiego dawny letniak w Wierzbnie. Według T.W. Świątka, Mokotów przez wieki/Mokotów through centuries, Warszawa 2009, s. 65 zdjęcie z 1936 r. Źródło: J. Kasprzycki, J.S. Majewski, Korzenie miasta, t. 6: Niedaleko od Warszawy, Warszawa 2004.
Pałac Fenshave'ów. Fot. Z. Mann, ok. 1939 r. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Pałac Fenshave'ów w albumie zdjęć rodziny Brzezińskich, 1934 r. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Pałac Fenshave'ów. Fot. Z. Mann, ok. 1939 r. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Bieg na przełaj na terenie parku gimnastycznego Giżyckiego, 1926 r. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Dyrektor gimnazjum męskiego Władysław Giżycki wręcza strzelczyni Ebgelównie nagrodę za zwycięstwo w zawodach żeńskich, Zawody łucznicze Związku Strzeleckiego w Warszawie, 1928 r. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Półkolonie letnie organizowane w Wierzbnie przez Związek Pracy Obywatelskiej Kobiet, 1932 r. Źródło: „Prosta Droga”, 1932, 24, s. 5.
Półkolonie letnie organizowane w Wierzbnie przez Związek Pracy Obywatelskiej Kobiet, chłopcy pływają kajakiem po stawie, 1932 r. Źródło: „Prosta Droga”, 1932, 24, s. 6.
W 1939 r. władze niemieckie zamknęły gimnazjum, ale pozwoliły na uruchomienie tu szkoły ogrodniczej. Funkcjonowała przy ul. Puławskiej (w czasie wojny Feldhernallee) 113 jako Priv. Gartnereihandwerkschule von Władysław Giżycki, czyli Prywatna Szkoła Ogrodnicza I st. Władysława Giżyckiego. W ten sposób placówka edukacyjna w Wierzbnie infrastrukturą i profilem nawiązywała do dawnych tradycji leczniczych Mokotowa. W szkole prowadzono tajne nauczanie. Leszek Kosiński „Orzeł”(ur. 1929 r.) z ul. Obserwatorów 16, w powstaniu warszawskim łącznik, drużynowy 36. Warszawskiej Drużyny Harcerzy, tak wspominał ten czas: chodziłem potem do tej szkoły ogrodniczej, (...) nas, całą grupę, zostawili na drugi rok w siódmej klasie. (...) wszystko było po to, żeby nam organizować naukę tajną na kompletach. Była (...) nauczycielka polskiego, bardzo zasłużona, energiczna i dzielna kobieta, pani Jadwiga Dobrucka, która zorganizowała te komplety. Odbywały się one oczywiście w różnych mieszkaniach, małymi grupami, po kilka osób, bo to była [grupa] koedukacyjna, powiedzmy sześcioro dzieci, siedmioro, spotykało się w domu prywatnym na dwie, trzy godziny i odbywały się lekcje różnych przedmiotów, szczególnie tych zakazanych. Historia była zakazana, geografia, polski, a w szczególności literatura polska i bardzo dziwne, ale i łacina. Bo łacina była traktowana jako przedmiot, który daje jakieś otwarcie na języki... Więc te przedmioty odbywaliśmy właśnie w prywatnych mieszkaniach. (...) to było wielkie ryzyko, przede wszystkim dla rodziców, dlatego że jeżeli Niemcy złapali taką klasę odbywającą się w domu, to w najlepszym wypadku było aresztowanie i przesłuchanie, w najgorszym wypadku był Oświęcim albo rozwalenie na miejscu. To dotyczyło i rodziców i nauczyciela, który by tam był. (...) pierwszą, drugą i trzecią klasę gimnazjum odbyłem właśnie w takich warunkach tajnych. (...) naszym nauczycielem historii (...) był profesor Dunikowski, który był bratem rzeźbiarza Dunikowskiego. Był znakomitym człowiekiem, mającym wspaniały kontakt z uczniami, on nas rugał i wyzywał, a my byliśmy zachwyceni tego jego rugami. Pamiętam, że jak odpowiedź jakiegoś ucznia była zła, to patrzył i mówił – „Ty rylku, pała na szynach”, to znaczy jedynka z dwoma minusami. Staraliśmy się, żeby jak najrzadziej te wyzwiska nas spotykały, wszyscy zresztą go uwielbiali. Byli inni nauczyciele, którzy też wbili się w pamięć (...).
Leszek Kosiński z rodzicami, Emilią z Opackich i Jakubem Kosińskimi, żołnierz 1 Pułku Lotniczego, 1933 r. Źródło (dostęp 20 XII 2023 r.).
Bronisław Opacki, cioteczny brat Kosińskiego i kolega ze szkoły Giżyckiego, zamieszkały u Kosińskich przy ul. Obserwatorów 16 od września 1942 r., miał podobne doświadczenia: robiłem nawet praktyki zawodowe w Miejskich Zakładach Ogrodniczych i mam do dziś dnia niemiecką kartę pracy z zawodem ogrodnik. Ponieważ było wielu nauczycieli uniwersyteckich, gimnazjalnych, którzy nie mogli wykonywać swojego zawodu, oni bezpłatnie uczyli dzieci i młodzież w ramach tak zwanych kompletów tajnego nauczania. Taka nauka była zorganizowana i my, będąc w klasie szóstej i siódmej, robiliśmy pierwszą i drugą klasę gimnazjum. Mieliśmy bardzo dobrych profesorów.
Do szkoły Giżyckiego w okresie wojny chodził też Maciej Daszewski: Moja wędrówka do szkołybyła bardzo bliska, bo Idzikowskiego, przez Zawrat, zaraz potem Królikarnia – obchodziłem Królikarnię i wchodziłem do szkoły. Tak że miałem tam jeden przystanek właściwie piechotą i razem z bratem [Pawłem] żeśmy chodzili.
W szkole podejmowano działania wciągające młodzież do konspiracji. Leszek Kosiński opowiadał: młodzież w ogóle, a młodzież z tych rodzin wojskowych w szczególności, była bardzo otwarta na wszelkie sugestie czy możliwości jakiejś działalności konspiracyjnej. (...) pewnego dnia idąc do szkoły zobaczyłem – siedział na ławce czy na jakimś takim trzepaku do trzepania dywanów, młody chłopak, trochę starszy od nas, mógł mieć osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia lat, i on nas zaczepił. To był właśnie emisariusz „Zawiszy”, którego zadaniem było organizowanie harcerstwa podziemnego w naszej szkole. Jego pseudonim był „Maciej – Krwawa Ręka” (...). Najpierw były luźne rozmowy, potem były już bardziej konkretne kontakty i zorganizował najpierw zastęp. Zastęp to była taka jednostka najmniejsza, kilkuosobowa, oparta właściwie o koleżeńskie grono głównie z naszej Kolonii Lotniczej. Ponieważ byłem może najbardziej dynamiczny, mnie zrobił zastępowym. Był ten zastępowy, jakichś kilku innych i to było wprowadzenie w to życie harcerskie okupacyjne. Na terenie „Zawiszy” właściwie, czy w ogóle sama idea „Zawiszy” była, żeby chłopców czy dzieci uchronić przed polityką okupacyjną. (...) ten „Maciej” zorganizował nasz zastęp, potem ten zastęp rozrósł się w drużynę, zostałem drużynowym, (...) pseudonimy 20 czy 30 i to była ta 36 Warszawska Drużyna „Zawiszy.” „Maciej” początkowo był drużynowym, potem był opiekunem a ja byłem drużynowym (...). Jeden aspekt to był aspekt wychowawczy, chodziło o to, żeby ta młodzież była zainteresowana czymś więcej niż tylko szwendaniem się i nic nie robieniem. Chodziło w tym harcerstwie, i w ogóle, o zwrócenie uwagi na stosunki międzyludzkie, czy im dobrze – staraj się coś dobrego robić w swoim środowisku, chroń przyrodę. (...) Drugi element to była sprawa wytworzenia poczucia służby Polsce, co było oczywiście mocnym elementem naszego wychowania w ogóle domowego, szkolnego i harcerskiego – że jesteśmy częścią społeczeństwa, jesteśmy częścią narodu, bo oczywiście ten narodowy aspekt był mocny. Więc chodziło o to, żeby utrzymać tego ducha jedności, wartości, przynależności, że nie jesteśmy jakimiś tam jednostkami rzuconymi na pastwę losu, tylko jesteśmy częścią jakiejś społeczności. Trzeci aspekt, który się nasilał, to było przygotowanie do Powstania. Element nadchodzącego nieuchronnego Powstania był coraz mocniejszym, w miarę jak trwał, jak się nasilał terror.
Bronisław Opacki zaznaczył, że rozwój konspiracji w oparciu o szkołę Giżyckiego był czymś naturalnym. Wspominał: Bardzo szybko zostałem wciągnięty do pracy konspiracyjnej, już od maja 1943 roku, to znaczy parę miesięcy po przyjeździe [do Warszawy]. Działalność wówczas sprowadzała się do (...) przygotowania do małego sabotażu. (...) mieliśmy za zadanie przygotowywać się do walki z bronią, walczyć z okupantem metodą propagandową, malować napisy, rozrzucać ulotki, przygotowywać, utrudniać życie kolaborantom. Najprostsze historie – rzucaliśmy jajkami, czy nawet skorupkami od jajek napełnionymi farbą, lakierami, na przykład w wystawy sklepów niemieckich, albo wystawy folksdojczów – Polaków, którzy podpisali niemiecką listę obywatelstwa. Z prac przygotowawczych dla wojska robiliśmy rozeznanie terenu. Ponieważ Powstanie Warszawskie było przygotowywane na wyższych szczeblach, to zdecydowano, że młodzi ludzie będą to robić najlepiej – badać teren. Ja na przykład, miałem odcinek od Alej Jerozolimskich na północ wzdłuż Brackiej. Również chodziło o to, żeby robić badania nie tam gdzie się mieszka, ale tam gdzie nie mogą człowieka poznać i zidentyfikować, gdzie zawsze można uciec. Badanie polegało na opisywaniu, robieniu szkiców domów – wówczas w Warszawie domy bardzo często miały po trzy podwórza – spisywaniu przejść między domami, spisywaniu studni. W tamtych czasach wiele domów miało jeszcze studnie z dawnych czasów, kiedy wodociągi nie były pewnym źródłem zasilania. Robiło się dokumentację, żeby w razie wojny zapewnić wojsku wszystkie informacje, które ułatwiałyby walkę. Leszek Kosiński opowiadał: wszyscy byliśmy ćwiczeni i te nasze gry, początkowo bardzo niewinne, potem były coraz bardziej skierowane właśnie na przygotowanie do Powstania. (...) mieliśmy być idealnymi łącznikami i przewodnikami. A przede wszystkim ewentualnie dla oddziałów, które przyjdą do Warszawy z zewnątrz (...)więc my powinniśmy znać swoje dzielnice z zamkniętymi oczami. Wobec tego wszystkie ćwiczenia odbywały się w ten sposób, żebyśmy na przykład poznawali przejścia, podwójne podwórza, dziury w płotach, jakieś możliwości przeskoku, skróty. I rzeczywiście znaliśmy Mokotów znakomicie. (...) tuż przed wybuchem Powstania, to było konkretne zadanie, które nasza drużyna dostała i przypuszczam inne też, żeby śledzić ruch pojazdów niemieckich na drogach wlotowych i wylotowych.
W październiku 1941 r. w szkole Giżyckiego powstała tajna Szkoła Podchorążych Rezerwy Piechoty, którą ukończyło 273 osób (w tym kobiety). W marcu 1943 r. szkole nadano kryptonim Agrikola. W czasie powstania warszawskiego budynki szkolne zostały uszkodzone. Pałac Mittona został spalony 24 IX 1944 r.
Groby niemieckich żołnierzy przed pałacem Mittona (Fanshave'ów) przy ul. Puławskiej 113, październik 1939 r. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Groby niemieckich żołnierzy w ogrodzie przed pałacem Mittona (Fanshave'ów) przy ul. Puławskiej 113, 1940 r. Zbiory Muzeum Powstania Warszawskiego. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Grupa osób przed pałacem Mittona, 1940–1944 r. Fot. Władysław Martyka. Zbiory Muzeum Powstania Warszawskiego. Źródło (dostęp 20 XII 2023 r.).
Grób niemieckiego żołnierza w ogrodzie przed pałacem Mittona (Fanshave'ów) przy ul. Puławskiej 113. Na tabliczce inskrypcja: Oberleutnant Horst Dreetz ...9/27,39 ... Zbiory Muzeum Powstania Warszawskiego.Źródło(dostęp 12 VII 2023 r.).
Furtka Gimnazjum i Liceum Giżyckiego przy ul. Puławskiej 113 w Warszawie, 1948 r. Fot. Stefan Rassalski. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
W PRL nie pozwolono na reaktywację szkoły Giżyckiego. Przez teren szkoły szkoły wytyczono ul. Żywnego. W końcu lat 60. XX w. na terenie dawnego gimnazjum powstało osiedle mieszkaniowe „Skarpa Puławska” zaprojektowane przez Tadeusza Stefańskiego. W 8 dwunastopiętrowych blokach planowano zakwaterować ok. 3 tys. osób. W 1965 r. otwarto Technikum Energetyczne nr 2 im. Synów Pułków. Mieściło się tu także CIII Liceum Ogólnokształcące, w 2013 r. przeniesione na Żoliborz.
Bloki osiedla „Skarpa Puławska”, widok z Arkadii. Fot. Paweł Borycki, 2004 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
W latach 2006–2007 zlikwidowano też pętlę tramwajową, która powstała w 1924 r. w parku w sąsiedztwie szkoły Giżyckiego. Tory doprowadzono tu dzięki Marcie z Pusłowskich i Kazimierzowi Krasińskim oraz dążeniom ludzi tu mieszkających.
Tramwaj typu A linii 1 nr boczny 65, 1931 r. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Na miejscu pętli, na rogu ul. Puławskiej i alejki, która przylega do Królikarni, w 2013 r. powstały Apartamenty Puławska 111. Zaprojektowało je studio Kazimierski i Ryba. Giżyckiego upamiętniono –alejka nosi jego imię.
Francuscy, belgijscy i szwajcarscy (sic!) osadnicy w Mokotowie i Szopach
W Internecie powtarzana jest następująca informacja: „W XIX w. (...) Szopy Francuskie: sklepy, wozownie, kramy i stragany, przetwórnie. Nazwa pochodzi prawdopodobnie od francuskich osadników”. Rzeczywiście tacy byli. Maria Kosicka z Farynów w „Skarpie Warszawskiej” sugerowała, że prawdopodobnie osiedlili się na południe Warszawy w okresie wojen napoleońskich, ale dlaczego tu przybyli, nie wyjaśniła. Zaznaczyła, że przyjeżdżali pojedynczo, więc w przeciwieństwie do Niemców, którzy dali początek Szopom Niemieckim (więcej na blogu: KLIK), nie była to zorganizowano kolonizacja.
W. Małcużyński datuje kolonizację francuską na okres nieco późniejszy – już po wojnach napoleońskich. W 1818 r. namiestnik Królestwa Polskiego Józef Zajączek, we współpracy ze Skarbem Ekonomii Warszawskiej, skomasował wszystkie grunta włościańskie i inne skarbowe na terenie Mokotowa, a następnie podzielił je na osady różnej wielkości. Zastrzeżono, że działki ziemi dostaną osadnicy, którzy zbudują murowane domy. Jak pisał W. Małcużyński, Na nowo urządzonych kolonjach proponowano osadzić emigrantów francuzkich. Badacz podał nazwiska osadników wraz z określeniem osady, którą zajęli: Nr. 1 Józef Lelievre, Nr. 2. Aleksander Guerin, Nr. 3. Rene Phillis, Nr. 4. Jan Bailli, Nr. 5 Karol Malevigne, Nr. 6. Alfons Atrut, Nr. 7. Piotr Courtin (...), Nr. 10. Luperini, Nr. 11. Henryk Maes, (...) Nr. 13, 14 i 15. Henryk Bonnet, Nr. K i przyłączono do Wierzbna: dwie osady dostał pułkownik Alfons i oberżę oddano Stanisławowi Potockiemu. Tylko dwóch osadników – Jan Kominek i Walenty Żółtowski – podjęło się budowy murowanych zabudowań. Historyk Stanisław Herbst twierdził, że to oni dali początek wszystkim 11 Kominkom i 29 Żółtowskim, których notujemy w spisie telefonów z 1939 r. Kominek dostał na czynsz wieczysty osady nr 8 i 9 (razem ok. 1,5 włóki), a Żółtowski osadę nr 12. Zagrodnikom pozwolono wystawić niedaleko drogi drewniane domki, zapewne do czasu, gdy nie zbudują murowanych. Czy to dlatego, że nie powstały, ziemia Kominka przeszła potem na własność Magnusowej, a Żółtowskiego – do majętności Henryków? Jak zaznaczył Małcużyński, odnosząc się do francuskich osadników, których nazwiska przywołałam wyżej, większa część tych panów niepotrafiła jakoś na gospodarce usiedzieć. Wytłumaczenie jest bardzo proste: nie byli przyzwyczajeni do gospodarowania, o czym za chwilę. Małcużyński zaznaczył:Reszta gromady (...) wolała przesiedlić się na ofiarowany jej, wspólnie z gromadą ujazdowską, grunt w Odolanach, dawnym folwarku Dziekanii warszawskiej.
Poszłam śladem nazwisk przywołanych przez Małcużyńskiego i tak odnalazłam Jana Ludwika Lefevre'a (ok. 1776–1831). Małcużyński bowiem błędnie zapisał to nazwisko (Lelievre). W 1817 r. Lefevre był dentystą zamieszkałym przy ul. Krakowskie Przedmieście 389 i podpisywał się jako Jean Louis Lefevre. Pochodził ze wsi Meni Roui w Pikardii we Francji, był synem Jana Karola i Marii z Parentów Lefevrów. Wraz z Anną ze Skierniewskich (1787–1825) ze wsi Górki koło Ciechanowa, córką Wawrzyńca i Barbary z Czaplickich małżonków Skierniewskich, którą poślubił w 1822 r., miał dzieci: Romualda (1809–po 1847), Michała Franciszka (1812–po 1849), Ludwikę (1815–1832), Eleonorę (1817–1834) i Karola (1819–1839). W 1836 r. Jan Ludwik Lefevre był wierzycielem kapitałów: złp. 80 000 na dobrach Wierzba lit. A. w Powiecie Warszawskim pod Nr. 4; zlp. 24.000 na domu Nr 420 lit A, pod Nr. 4, obydwóch z procentem. Syn Jana Ludwika i Anny Lefevrów, Romuald, ożenił się z Żydówką Anną Kolińską (ur. ok. 1825 r.), córką Dawida i Adeli z Adelsohnów. Lefevrowie mieli córki Annę (1841–1847), Wandę (1842–1870, po mężu Wambutt), Bronisławę Katarzynę (1851–1877) i Michalinę Ludwikę (1855–1882) oraz synów Romana Romualda (1846–?), Michała (1847–1848), Bonifacego Władysława (1848–?) i Karola (1854–1854). Mieszkali przy ul. Nowy Świat, potem przy Krakowskim Przedmieściu, następnie przy Alejach Jerozolimskich. W latach 1846–1854 w aktach metrykalnych Romualda określano mianem dziedzica dóbr ziemskich Kiełpieńca i innych w Warszawie. Czy chodziło o ziemię na terenie Wierzbna? Może. Kiełpieniec zaś to osada założona w okolicach Gostynina w końcu XVIII w., jak czytamy w Wikipedii, przez osadników holenderskich.
Właściciel osady nr 2, Piotr Alexander Guerin (ok. 1781–po 1823), to fabrykant mebli (tapicer) z Paryża, syn Jana Ludwika i Anny z Sornetów. W 1817 r. mieszkał przy ul. Grodzkiej 365 i pojął za żonę Emilię Antoninę Poarie (w innych aktach metrykalnych Poirier lub Poinier) z Paryża (ok. 1796–?), córkę sędziego Piotra i Zuzanny Antoniny z Soniów (powinno być: Saurierów). W 1820 r. małżonkowie Guerin mieszkali przy ul. Podwale, 3 lata później przy ul. Miodowej 492. Mieli synów Piotra Aleksandra Dezyderiusza (ur. 1818 r., zmarł po 9 dniach) i Jana Desire (Dezyderiusza) Aleksandra (1820–1823).
Emilia Antonina Guerin z Poirierów miała ok. 2 lata starszą siostrę. Ludwika Antonina, urodzona w Paryżu, w 1818 r. w Warszawie wyszła za Piotra Ludwika Courtin, malarza Teatru Narodowego, urodzonego ok. 1788 r. w Chateau-neuf we Francji syna Ludwika i Marianny Ludwiki z Renaultów małżonków Courtinów. Pan młody mieszkał wówczas przy ul. Krakowskie Przedmieście 389. W akcie ślubu zapisano, że Piotr Saurier, ojciec panny młodej, był restauratorem z Warszawy, mieszkał przy ul. Długiej 587. Świadkiem na tym ślubie był m.in. szwagier Emilii, Aleksander Guerin. Zaś Piotr Courtin to późniejszy właściciel osady nr 7 w Wierzbnie.
W 1820 r. zanotowano zgon Stefana Jana Hugo Emiliana Malevigne, syna Karola (znamy go jako właściciela osady nr 5 w Wierzbnie) i Joanny z Mazurotów. Karol był artystą Teatru Francuskiego. Urodził się ok. 1787 r. Mieszkał przy ul. Krakowskie Przedmieście 372.
Skoro wśród francuskich osadników w Wierzbnie mamy tapicera, dentystę, malarza i artystę, to zapewne Luperini, wspomniany jako właściciel osady nr 10, to ojciec Konstancji Amaty Luperini, która w 1828 r. wyszła za mąż za Augustyna Dorville, artystę Teatru Francuskiego, mieszkańca ul. Grodzkiej 365. Dorville pochodził z Amiens, zamieszkał w Warszawie 9 miesięcy przed ślubem. Był synem kupca Augustyna i i Franciszki z Abberville małżonków Dorville. Panna młoda była córką obywatela tutejszego Jana Luperini (ur. ok. 1780 r.) i Klaudyny z Trubertów, zamieszkałych przy ul. Grodzkiej 365. Konstancja Amata urodziła się w Petersburgu ok. 1810 r.
Jan i Klaudyna Luperini mieli też córkę Juliannę Cecylię urodzoną w Warszawie w 1821 r. Mieszkali wówczas przy ul. Podwale 497B.
Świadkiem na ślubie Konstancji Amaty Luperini oraz Augustyna Dorville był... Rene Philis, swego czasu właściciel osady nr 3 w Wierzbnie. W latach (1825—1830) był dyrektorem Teatru Francuskiego. Urodził się ok. 1794 r.
Właścicielem osady nr 4 był Jan Bailli. Idąc tropem profesji innych osadników, można przypuszczać, że on również pochodził z Francji i wykonywał jakiś zawód związany z życiem artystycznym. Może chodzi o Jakuba Dezyderiusza Billy (podpisał się jako Jacques Desire Bailly), w 1823 r. Professora Muzyki w Instytucie Rządowem, rodem z Francyi z miasta Saint Thomais? Urodził się ok. 1800 r. jako syn Ludwika Józefa i Anny Teresy z domu Chapcke, w 1823 r. mieszkał przy ul. Podwale 529. Ożenił się z Wirginią Herlicz pracującą przy magazynie strojów damskich, urodzoną w mieście Wersal we Francji ok. 1795 r., zamieszkałą przy ul. Krakowskie Przedmieście 389, córką urzędnika publicznego Karola i Magdaleny z domu Amour.
I wreszcie Henryk Maes z osady nr 11. Zmarł w 1819 r. w domu przy ul. Krakowskie Przedmieście 413. W akcie zgonu napisano, że był Artystą Dramatycznym rodem z Bruxelli. Urodził się ok. 1758 r. Pozostawił żonę Mariannę z domu Witztumb, syna Józefa oraz córkę Henriettę, zamężną z Henrykiem Bonnetem, który zgłosił zgon teścia. O Bonnetach jeszcze opowiem.
W sezonie 1819–1820 w Teatrze Francuskim występowały osoby o nazwiskach noszonych przez osadników z Wierzbna: „panie Evra Phillis (pierwsze
role, kokietki), Bonnet (pierwsze role matek), (...) Mées (stare kobiety, komiczne role), (...) Louise Bonnet (drugie role młodych i niewiniątek)
(...) oraz panowie: Bailly (pierwsze role) (...). Poza tem do zespołu wchodziły dzieci
pani Bonnet (...)”. Evra Phillis była żoną wspomnianego Rene Phillisa. W 1830 r. pisano: ktokolwiek widział
grające panią Phillis, pannę Constance, panów Victor i Hervet, ten zgodzi
się zapewne z nami na przyznanie im prawdziwego talentu. Pani Phillis
z zachwycającą naturalnością oddaje role, wymagające powagi i czułości, gra
jej w roli pani Sévigne jest tego najlepszym przykładem.
Warto dopowiedzieć, że majątek w XIX w. określany jako Wierzba lit. A to ziemia należąca do wspominanych już rodzin Mittonów i Bonnetów (osady nr 10–15), a Wierzba lit. B to pałac Szustrów, pierwotnie Lubomirskich, i majątek go otaczający. Jak podał W. Małcużyński, grunt po płk. Alfonsie Atrucie, o którym nie byłam w stanie znaleźć informacji, wraz z osadami nr 1–3 stał się podstawą majątku Wierzba lit. C.
Maria Kosicka, opisując osadnictwo francuskie na terenie Szop, wskazała na historię rodziny swojego męża. W 1825 r. w kościele św. Katarzyny odbył się ślub Anny Marianny Braun, córki kolonistów niemieckich ze Starej Iwicznej, z Janem Baptystą Barbierem urodzonym w 1799 r. we wsi Bizonnes w departamencie Grenoble, synem Claude'a i Marianny Bonvallet. Siostra Jana Anna dwa lata wcześniej wyszła za Piotra Garniera urodzonego we Francji ok. 1798 r.
Claude i Jan Baptysta Barbierowie oraz Piotr Garnier byli cieślami. Barbierowie przyjechali do Polski całą rodziną, Garnier zaś sam. Pozostawił we Francji ojca Piotra, który trudnił się handlem zboża, i matkę Katarzynę z rodziny Bonwalec (powinno być: Bonvallet).
Kwerenda w aktach metrykalnych parafii pw. św. Katarzyny w Służewie pozwala na uzupełnienie genealogii tej rodziny. Marianna z Bonvallet Barbier urodziła się w Bizonnes we Francji. Kiedy w 1828 r. zmarła, nie znano imion jej rodziców. Wraz z Claude'em Barbier mieli czworo dzieci. Byli to: stolarz Eugeniusz Klaudiusz Józef ur. ok. 1803 r. i zamieszkały w Szopach, cieśla z Mokotowa Jan Baptysta ur. w 1799 r., czeladnik mydlarski Piotr Napoleon ur. ok. 1805 r., Anna (po mężu Garnier) ur. ok. 1801 r. oraz Marianna ur. ok. 1810 r. Oprócz najmłodszej Marianny, która przyszła na świat w Szopach, wszyscy urodzili się w Bizonnes.
W 1831 r. w zborze ewangelicko-reformowanym w Warszawie katolik Eugeniusz Barbier ożenił się z ewangeliczką Alexą Szanel urodzoną ok. 1812 r. w Linier w Szwajcarii, córką Karola Fryderyka, pakciarza krów w Wierzbnie zamieszkałego i Marii Magdaleny z Dekombów. Ślub powtórzono w kościele św. Katarzyny w Służewie. Mieli dzieci: Hipolita (1821–1862), Mariannę (1832–1833), Leona (1833–1835), Emilię (1835), Józefę (1837–?), Leontynę (1839–?), Jana (1843–1859), Anielę (1849–1903), Eugenię (1852–1852). Wszystkie urodziły się w Szopach.
Marianna Barbier w 1828 r. wyszła za mąż za piekarza Michała Jerzego Klingmanna, wdowca po Emilii z Bersztejnów, urodzonego ok. 1798 r. w Eschelbrunn w Badenii. Dwa lata później Mariannie i Michałowi Jerzemu Klingmannom urodziła się córka Cecylia Józefa. Chrzestnymi zostali wuj Eugeniusz Barbier i ciotka Anna Garnier.
Aniela Barbier w 1866 r. wyszła za mąż za Kazimierza Stanisława Kostkę Jędrzeja Świerczyńskiego z Krakowa, syna Kazimierza i Urszuli z Kruszyńskich. Jej drugim mężem był Miłaczewski.
Analiza materiału metrykalnego wskazuje na to, że pierwsze osoby pochodzenia francuskiego przybyłe tu jako osadnicy, nowi koloniści, pojawiły się w Szopach przed 1820 r. Pierwszy akt metrykalny, w którym wprost wymieniono osobę urodzoną we Francji, pochodzi z 1820 r. Zmarł wówczas wspomniany już wyżej cieśla Glod Balbie (powinno być: Claude Barbier), urodzony ok. 1768 r. w Dofę w departamencie Grenoble, syn właściciela dóbr we Francji (brak imienia) oraz Anny nieznanego panieńskiego nazwiska.
Maria Kosicka dopowiedziała, że z czasem Piotr i Anna Garnierowie przenieśli się do Warszawy. Mieli dom przy ul. Nowowiejskiej i dzieci: Józefa Eugeniusza (1824–?), Mariannę Ludwikę (1828–1828), Wiktora (1829–?) i Felicję (Felicjannę) Hipolitę (1830–1831). Wszystkie przyszyły na świat w Szopach. Wiktor Garnier był właścicielem domu przy ul. Hożej 13. Od 1829 r. do Piotra Garniera należała Czerwona Karczma przy placu zwanym Rotundą, gdzie na początku XX w. zbudowano kościół pw. Zbawiciela. Francuz zrobił interes z Francuzem, bo Garnier kupił plac od Ludwika Lerauda, o którym za chwilę, choć znalazłam też informację, że działkę Garnier nabył od Samuela Horowitza. W 1833 r. w „Dzienniku Powszechnym” pisano: uskuteczniona będzie nowa pierwiastkowa regulacya hypoteki, gruntu emfiteutycznego, do maiętności Łazienek Królewskich należącego (...) konsensem z daty 15 Marca 1823 r., do Nru 1853 Ludwikowi Jakóbowi dwóch imion Leraud nadanego, a przez tegoż w części Piotrowi Garniec ustąpionego, na którym tak rzeczony Ludwik Jakób Leraud, iakotez Piotr Garnier, różne budowle powystawiali, leżącego w Warszawie przy ulicy Nowowieyskiey, co do własności Ludwika Jakóba Leraud Nr. 1754 lit. H, zaś co do własności Piotra Garnier tymże Nrem 1754 Lit. G. przez Urząd Municypalny Miasta Stołecznego Warszawy oznaczonego, do których regulacyj, w d. 13 Sierpnia r. b. termin prekluzyiny wyznacza; wzywa zatem interessowane osoby (...).
Czerwona Karczma przy placu Rotunda na przełomie lutego i marca 1901 r., zburzona jesienią 1901 r. Źródło (dostęp 16 VII 2023 r.).
Karczma powstała na terenie należącym do Louisa (Ludwika) Lerauda, który kształcił ogrodników i hodował nieznane wcześniej w Warszawie gatunki roślin. Przyjechał tu w 1819 r. Francuz zarządzał winnicą w Ogrodzie Botanicznym. W 1822 r. założył gospodarstwo ogrodnicze między ulicami Marszałkowską i Mokotowską. Miało 5 ha powierzchni. Były tu m.in. szkółki drzew owocowych.
W 1830 r. Leraud jako członek Towarzystwa Agronomii Praktycznej w Paryżu opisał swoje winiarskie doświadczenia w Warszawie: W 1824 roku sprowadziłem (...) winorośle do Warszawy znad brzegów Mozeli, w gatunku białym i czarnym, sadziłem je na pochyłości góry, wystawionej na południe, w piasku białym krzemienistym i chudym.
Wtykałem sadzonki w kwietniu wedle przepisów, jakich się trzymają w Burgundii, w ustępach półtora łokciowych. W pierwszym zaraz roku puściły rzuty, 3 linie w przecięciu mające, a 20 do 24 cali na długość. Ten początek uczynił mi nadzieję lepszego skutku, przy czym jeszcze to uważać należy, że grunt ten żadnym nawozem nie był poprawiony. Za zbliżeniem się zimy, odwiązałem rozpięte wici, a okręciwszy słomą, kładłem je na płask w rowki, tym końcem kopane, suchym liściem poprzykrywałem i obsypałem ziemią. Ówczesna zima była tęga, a mrozy dochodziły do 20 stopni Réaumura (-25° C). Za nadejściem wiosny, gdy po wydobyciu zadołowanych winorośli, spostrzegłem z zadziwieniem, że żadnej z nich mróz nie dosięgną. W trzech latach następnych, podobnież się z niemi obchodziłem, i żadnej nie doświadczyłem szkody. W roku 1825 rznąłem ich wedle zwyczaju, a tego samego roku kilka egzemplarzy urodziło grona, większa zaś część puściła 3-łokciowe wici. Drugiego roku już tłoczyłem wino, na 20 sążniach kwadratowych miałem 160 butelek. Pewien winiarz Koblencki gdym go tym winem częstował, wziął go za wino Mozelskie. Niektórzy dziennikarze polscy porównywali go z austriackim, ja zaś strawiwszy większą część mojego życia we Francji i przyzwyczajony do wybornych win ojczyzny mojej, więcej jak kto inny mogę ocenić korzyści z zaprowadzenia tego gospodarstwa do Polski, i bez przesady twierdzić mogę, że wieje krajów, w których są winnice, podlejsze miewają, wina od Warszawskiego. W roku 1827 te 20 sążni kwadratowych czyli 6 prętów francuskich przyniosły mi wina pełną beczkę tej samej dobroci, i nie wątpię, że się na przyszłość poprawi jeszcze, w miarę jak się starzeć pocznie macica.
W 1828 r. Louis Lereaud był świadkiem na ślubie Wincentego Filona, ogrodnika urodzonego ok. 1794 r. w Menceloar we Francji, syna ogrodnika z Menceloar Piotra Filona i Rozalii z Gallet, oraz Teodory z Mościckich Horniszowej, wdowy po ogrodniku Franciszku Horniszu mieszkającej w Szopach, urodzonej ok. 1798 r. w Wagan w powiecie stanisławowskim i województwie podlaskim, córką dawnego współwłaściciela Wagan Jana Mościckiego, i Eleonory z Ciszkowskich. W 1839 r. Wincenty Filon zgłosił narodziny córki Anny Julii Franciszki. W 1843 r. w Szopach na odrę zmarła córka Filonów Emilia.
W aktach metrykalnych parafii pw. św. Katarzyny w Służewie znajdziemy wiele osób pochodzenia francuskiego (jest to wyrażone wprost w treści dokumentu albo widać to po nazwisku) związanych z Szopami, tu mieszkających. Brzmienie miejscowości we Francji podaję kursywą, bo nie jestem pewna, czy dobrze je odczytałam.
Antoni Trexler (Treksler), urodzony w Sargomin we Francji ok. 1801 r., syn płóciennika Tomasza Trexlera i Barbary z Kilerów, w 1824 r. wziął ślub z Elżbietą Szmidt, urodzoną ok. 1802 r. w Leyteswiller w Saksonii córką żołnierza wojska austriackiego Józefa Szmidt i Małgorzaty z Weberów. Mieli dzieci Mariannę Amelię (1826–1826), Jakuba (ur. ok. 1830 r.) i Dorotę (ur. 1836 r.). Antoni zmarł w Szopach w 1839 r. na puchlinę.
Filip Sznayder, parobek z Szop, urodzony ok. 1798 r. w departamencie Niterchaim we Francji, syn cieśli Filipa Sznaydera i Katarzyny z Hanów z Chochweyler, w 1825 r. wziął ślub z Elżbietą Marianną Jung, służącą z Szop, urodzoną ok. 1798 r. w Sztaynwedel w Bawarii, córką Ewy z Grandyszów Jung i krawca Henryka Junga z Pęcławia.
Filip Rondiu, urodzony ok. 1807 r., wyrobnik z Szop, w 1830 r. zgłosił zgon półrocznego syna Piotra urodzonego w Szopach z jego żony Anny z Cyglerów. Wiktor Minio, urodzony ok. 1779 r., w 1831 r. mieszkał w Szopach i był cieślą.
Jan Giżot, stolarz z Szop, urodzony ok. 1805 r. jako syn Efraima Giżot, stolarza z Mińska, i Krystyny nieznanego nazwiska panieńskiego. Ożenił się z Agnieszką z Ładnów, a po jej śmierci, w 1857 r. pojął za żonę wyrobnicę Franciszkę z Leszczyńskich, urodzoną ok. 1821 r. w Warszawie córkę ogrodnika Piotra Leszczyńskiego i Agnieszki z Peklikiewiczów z Warszawy. Franciszka Giżot zmarła w 1861 r. w Szopach. Giżotowie nie mieli dzieci.
Dorota Kobylencer, służąca z Szop, urodzona ok. 1802 r. w mieście Scholtz we Francji, córka Walentego Kobylencera, niegdyś gospodarza w mieście Reszweyler we Francji, i Marianny z Saylerów, w 1824 r. wzięła ślub z wyrobnikiem z Szop, Krystianem Kwazybartem, urodzonym ok. 1800 r. w Gifhoren w kraju hanowerskim, synem Daniela Kwazybarta i Katarzyny z Besiów.
W prasie znalazłam dwie notki na temat osób z Szop Polskich, które pochodziły z francuskich kolonistów – obie dotyczą rodziny Barbier.
Nauczyciel szkoły elementarnej w Szopach Jan de Toux de Salvert (ok. 1786–1860) był pochodzenia francuskiego, na co wskazuje jego nazwisko. Był oficerem wojsk francuskich, brał udział we wszystkich kampaniach napoleońskich. Prawdopodobnie był spokrewniony ze zmarłym w 1797 r. w Warszawie Jeanem Lucem Luisem de Toux de Salverte, pułkownikiem wojsk polskich, wolnomularzem, nauczycielem młodego Stanisława Antoniego Poniatowskiego. Salvert był ważną osobą w społeczności wsi Szopy. Świadkował na ślubach. Np. w 1825 r. przewodniczył siedmioosobowej Radzie Familijnej, która występowała w imieniu sieroty Anny Marianny Braun ze Starej Iwicznej biorącej ślub z Janem Baptystą Barbierem z Bizonnes we Francji.
Przytoczę tekst, którym Maria Kosicka kończy artykuł na temat osadników francuskich w Szopach: „Przybywali z obcego kraju w czasach różnych zawirowań dziejowych. Zawierali małżeństwa z osobami innej narodowości, a często i innej religii. Najczęściej asymilowali się z miejscową społecznością, choć bywało, że ich potomkowie długo zachowywali świadomość swojego pochodzenia. Przez lata przyzwyczailiśmy się do tego, że nasi rodacy wyjeżdżają za granicę w poszukiwaniu lepszych warunków życia, a okazuje się, że przed ponad dwustu laty dla (...) Francuzów podwarszawskie wioski stanowiły ziemię obiecaną”.
Wiemy również, że w 1844 r. w Szopach zmarł 89-letni kawaler Franciszek Düfour, w Królestwie Belgijskim urodzony, były wojskowy, utrzymywany przez wspominanego Eugeniusza Barbiera.
Jeden z opisanych powyżej przypadków to małżeństwo osadniczki z Francji i osadnika ze Szwajcarii. Co wiemy o ludziach pochodzących ze Szwajcarii, a mieszkających w Mokotowie? To głównie rodzina Szerli (Scharly, Scherly, Szarli, Szarl). Powtarza się też nazwisko Theobald (Thobald, Deobald, Doevald).
W 1825 r. dziewiętnastolatek Jakub Józef Scherli, urodzony w Düdengen w kantorze Freiburg (Fryburg) w Szwajcarii, syn Joachima i Franciszki z Nischelów, zamieszkały w Mokotowie, wziął sobie za żonę osiemnastoletnią Małgorzatę Thobald, córkę Jerzego Klaudiusza i Marii Ewy Niderbergen, wyrobników z Mokotowa, urodzoną w Diesfalt.
W 1828 r. w Służewcu na febrę zmarła 6,5-letnia Marianna Szerli, urodzona we Włochach córka Joachima i Elżbiety z Lenchardów małżonków Scherly. W 1835 r. małżeństwo powitało na świecie kolejną córkę, też Mariannę. W 1861 r. w kościele pw. św. Jakuba w Tarchominie Marianna Scherly wyszła za mąż za Aleksandra Gackiego. Obok dokumentu podano Żerań – młodzi tam mieszkali (Marianna od 3 lat, była służącą). Rodzice Marianny dawniej byli ekonomami folwarku (Włochy? Służewiec?). W 1867 r. w Szopach zmarł syn Marianny i Aleksandra Gackich – Antoni. W 1869 r. przyszła na świat ich córka, Aleksandra Anastazja, w 1873 r. syn Ignacy Józef (zmarł w 1875 r.), w 1876 r. syn Henryk (zmarł po 2 miesiącach), w 1877 r. córka Feliksa Ewa (zmarła w kolejnym roku). Marianna Gacka z domu Szerli zmarła w 1896 r.
W lutym 1833 r. w kościele pw. św. Aleksandra w Warszawie ślub wzięli: Piotr Żółtowski, kolonista z Mokotowa, syn kolonisty Walentego i Anny z Kominków, ur. ok. 1806 r., oraz Maria Regina Scherly, ur. ok. 1811 r. we wsi Winstermansin w kantonie fryburskim w Szwajcarii, zamieszkała w Mokotowie z ojcem Joachimem, dzierżawcą kolonii w Mokotowie. Jej matka Franciszka z Niszlów już wtedy nie żyła. Jednak już w grudniu 1833 r. Piotr Żółtowski zmarł. W październiku 1834 r. Maria Regina Żółtowska z domu Scherly wyszła za mąż za 33-letniego Jana Deobalda (Doevalda), wdowca ogrodnika ze wsi Wiązowna.
W lutym 1834 r. związek małżeński zawarli brat Marii Reginy – Antoni Scherly, majster stolarski, wdowiec po Franciszce z Nowakowskich, ur. w 1801 lub 1802 r. we Freiburgu (Fryburgu) w Szwajcarii, oraz Teresa Theobald, ur. ok. 1816 r. w Landau we Francji, córka Wojciecha i Marianny z Nidbergów, ogrodników zamieszkałych w Mokotowie. Świadkowali: pięćdziesięcioletni dzierżawca kolonista Jan Corandey z Włoch i czterdziestopięcioletni pisarz prywatny Józef Tengly z Mokotowa. W Mokotowie przyszły na świat dzieci Antoniego i Teresy Szerli: w 1835 r. Józef, w 1837 r. Franciszka (przy chrzcie asystowała Maria Szerli), w 1840 r. Stanisława (chrzestną była Małgorzata Szerli; syn zmarł jeszcze w tym samym roku), w 1841 r. Ewa Tekla (asystowała Małgorzata Szerli). W 1850 r. zmarł siedmioletni Adam Szerli, syn Teresy i Antoniego. Rodzina mieszkała wówczas przy ul. Czerniakowskiej 2994.
Teresa Scherly z Theobaldów zmarła przed 1850 r., a Antoni ożenił się ponownie. W akcie ślubu z 1852 r. zawartym w kościele pw. św. Aleksandra w Warszawie podano, że był majstrem stolarskim zamieszkałym w Mokotowie, ale urodzonym w Orleanie ok. 1802 r. To przeczy informacji z pierwszego jego pierwszego ślubu, według którego pochodził ze Szwajcarii, a nie Francji. Jego drugą żoną została Marianna Antonina Borkowska, dawniej mieszkająca z rodziną w Szopach, ur. ok. 1829 r. córka Józefa Bednarza i Anny z Piórkowskich. Świadkiem na ślubie był m.in. syn Antoniego z pierwszego małżeństwa, 25-letni ogrodnik Piotr Szerli z Mokotowa. Między 1852 a 1855 r. małżonkowie Szerli zamieszkali w Szopach. W 1854 r., gdy Antoni zgłaszał narodziny córki Agnieszki Julianny, rodzina wróciła na ul. Czerniakowską 2994. Świadkiem tego chrztu i chrzestnym dziecka (zmarło po miesiącu) był 47-letni szynkarz Jan Scherli z Mokotowa. W 1855 r. na suchoty zmarła córka Antoniego i Marianny Szerli, dziewięciomiesięczna Karolina, a w kolejnym roku na ból zębów półroczna córka Agnieszka. W 1857 r. urodziła im się kolejna córka, którą nazwali Katarzyną. W 1881 r. w kościele pw. św. Barbary w Warszawie wyszła za Jakuba Kwiatkowskiego. W 1886 r. małżonkowie powitali syna Aleksandra, w 1892 r. kolejnego o tym samym imieniu. W 1892 r. pochowali też córkę Felicję.
W 1848 r. zmarł żyjący 11 tygodni Jakub Szerli, syn urodzonego ok. 1825 r. Jana i Krystyny Krerów małżonków Szarli. Dwa lata później zmarł ich drugi syn, pięciodniowy Piotr Szarli. W 1852 r. małżonkowie pochowali czteromiesięczną córkę Mariannę. Sześć lat później stracili mającą 10 tygodni córkę Katarzynę. Wszystkie dzieci zmarły w Szopach na konwulsje. W 1861 r. zgon Adama Szerli, syna Jana i Krystyny z Krerów (w akcie: Krajerów), zgłosił ojciec, który był wówczas wyrobnikiem i mieszkał w Warszawie przy ul. Żurawiej 1614, oraz stryj dziecka, Franciszek, również wyrobnik, młodszy od brata o 14 lat.
Wspomniany już mokotowski propinator Jan Scherli wystąpił jako chrzestny i świadek chrztu swojej wnuczki Amalii Franciszki, ur. w 1855 r. w Mokotowie z 29-letniego Jana i 24-letniej Katarzyny z Kwiatkowskich małżonków Scharli. Jan, etatowy ogrodnik z Mokotowa, syn szynkarza Jana i Małgorzaty z Dewaldiw, i Katarzyna, urodzona w Sierpcu córka stolarza Kazimierza i Marianny z Sawickich, pobrali się w w 1852 r. w kościele pw. św. Aleksandra. Mieli już roczną córkę Mariannę Małgorzatę. W 1852 r. powitali na świecie córkę Mariannę Emilię. W 1873 r. w kościele pw. św. Stanisława na Woli wyszła za mąż za Jana Urbańskiego. Według aktu ślubu panna młoda miała wtedy 18 lat i urodziła się w 1855 r. Zmarła w 1879 r. w Czystem. Marianna Emilia z domu Scharli i Jan Urbańscy mieli ur. w 1876 r. córkę Stanisławę Kasyldę, która zmarła w kolejnym roku. Rówieśniczką Marianny Emilii była jej siostra Amelia Franciszka, która 4 miesiące po siostrze wyszła za mąż (w tej samej parafii) za Aleksandra Grabowskiego. Zmarła w 1883 r. na Woli. Jan i Katarzyna Szarli mieli jeszcze: ur. w 1857 r. córkę Katarzynę Antoninę, ur. w 1859 r. syna Aleksandra Jana. W 1862 r. rodzinę notujemy w Jelonkach, gdzie ojciec Jan był szynkarzem. Tam zmarł syn Władysław, a 2 lata później urodził się syn Józef Jan. W 1916 r. w szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie zmarła najmłodsza córka Jana i Katarzyny Szarli, Helena. Była wdową, ale jej zgon zanotowano pod panieńskim nazwiskiem. Wspomniana na początku Amalia Franciszka wyszła za mąż za Aleksandra Grabowskiego, z którym miała dzieci: zmarłego w 1875 r. rocznego Romana, zmarłą w 1878 r. dwuletnią Eugenię, zmarłego w 1880 r. Henryka Leona. W 1881 r. urodził się Ludwik Jan. Amalia Franciszka Grabowska zmarła w Woli w 1883 r., miesiąc po narodzinach córki Sabiny Marii.
Wymieniany już dwukrotnie szynkarz Jan Szerli zgłosił też zgon w 1857 r. Propinator miał wtedy 53 lata, więc urodził się ok. 1804 r. Doniósł o śmierci 83-letniego służącego z Mokotowa, Joachima Szerli. Był on synem Antoniego i Marianny z Parasidów. Urodził się w Szwajcarii ok. 1774 r. Pozostawił żonę Mariannę z Klejberów.
Znalazłam jeszcze rodzinę Tengly (Tengli). W lipcu 1834 r. narodziny dziecka Józefa (przyszedł na świat w grudniu 1833 r.) zgłosił pakciarz [dzierżawca – przyp. M.W.K.] we Wsi Mokotowie zamieszkały Józef Tengly (ok. 1790–1850), syn Józefa i Anny, urodzony się we wsi Pejla Ros. Rzeczypospolitej Szwajcarskiej, jak zapisano w jego akcie zgonu. Ożenił się z Agnieszką z Nowosielskich urodzoną ok. 1891 r. Świadkami na chrzcie syna Józefa i Agnieszki byli Jerzy Fanshave (tutaj jako Fenchcz) i Demetriusz (czasem też jako Dymitr Henryk) Bonnet, zaś chrzestnymi Fanshave i Karolina Bonnet (późniejsza Pankratiew). W 1836 r. Józef Tengly handlował nabiałem i nie był obecny przy chrzcie syna Ignacego Stanisław. Dziecko umarło miesiąc później. Józef Tengli senior był Fabrykantem Sera Szwajcarskiego. Zmarł w 1850 r. w szpitalu Dzieciątka Jezus jako służący.
W 1856 r. ślub wziął syn Józefa i Agnieszki Tengli, Józef – poślubił Teofilę Jedlińską, urodzoną ok. 1832 r. córkę służącego dworskiego Michała i Józefy z Siwińskich małżonków Jedlińskich. W 1857 r. Józef Tengli jako czeladnik kowalski z Mokotowa zgłosił narodziny córki Aleksandry Albiny. W 1860 r. rodzina mieszkała we Włochach. Tam zmarł ośmiodniowy syn Kajetan, a w 1866 r. dwutygodniowy Filip Józef. W 1867 r. urodziła się Elżbieta, w 1869 r. Marianna Urszula, zaś w 1872 r. Cecylia. Sześć lat później Teofila Tengli z Jedlińskich zmarła, a w 1880 r. Józef Tengli ponownie się ożenił. W służewskim pościele pojął za żonę Juliannę Śliwińską (ok. 1849–1885), córkę Marcina i Weroniki z Chodzyńskich małżonków Śliwińskich. Trzeci ślub wziął w 1894 r. – ożenił się z Pauliną z Chajduków, wdową po Janie Ciemniewskim. Możemy prześledzić losy córek Józefa Tenglego z pierwszego małżeństwa. W 1891 r. Aleksandra Albina Tengli wyszła za urodzonego w 1870 r. Bronisława Malanowicza. Mieli syna Lucjana, który zmarł w 1896 r. krótko po narodzinach. Elżbieta z Tenglich, wdowa pod Wojciechu Józefie Brzezińskim (miała z nim syna Zygmunta, urodzonego w 1887 r.), w 1893 r. wyszła za mąż za Aleksandra Tomasza Kupińskiego.
Jest też powiązanie francuskich osadników z rodziną Mittonów i Bonnetów, o których już wspominałam. W 1823 r. na ślubie Piotra Garniera i Anny Barbier z Szop świadkowali: Henryk Bonnet z Mokotowa, Rajmund Mitton z Wierzbna, Ludwik Serot z Nowej Wsi pod Warszawą, i brat Anny, Jan Baptysta Barbier. Ludwik Serot urodzony ok. 1791 r. w Bizonnes we Francjibył ogrodnikiem. Pracował w Ogrodzie Botanicznym.W 1835 r. na chrzcie Marianny, córki Joachima i Elżbiety z Lenchardów małżonków Scherly (o tej rodzinie jeszcze napiszę), świadkiem i jednocześnie chrzestnym był 28-letni Demetriusz Bonnet, wójt gminy, administrator połowy ekonomii rządowej Mokotów. Prawdopodobnie chodzi o Dymitra Henryka Bonneta (1808–1870). Chrzestną została Maria Bonnet (1805–1871), jego siostra. Zatrzymajmy się przy tej rodzinie.
Henryków Bonnetów
Do dziś część Mokotowa nazywana jest Henrykowem, co pochodzi od wspomnianego wyżej Henryka Franciszka Józefa Bonneta (1769–1848). Jak do tego doszło? Po 1818 r. Henryk Bonnet kupił sporo gruntu we wsi Wierzbno (osady nr 13, 14 i 15) i założył folwark. Początkowo mieszkali tu tylko Francuzi, zapewne ci, o których wspominał W. Małcużyński, a opisałam ich w poprzednim akapicie. Folwark znajdował się na obszarze późniejszej ul. Malczewskiego. Potem Bonnet dokupił osady nr 10, 11 i 12. Przybył do Warszawy między 1817 r. (wówczas był jeszcze w Petersburgu, tam urodziło mu się dziecko) a 1823 r. (w tym roku już ukazywały się ogłoszenia nazywające go właścicielem dóbr w Mokotowie).
Co wiemy o Henryku Bonnecie? Pochodził z miasta Valencenne we Francji. Był synem Antoniego Franciszka i Róży z domu Claro małżonków Bonnetów.Poślubił Henriettę (Henrykę) Mees (1778–1858). Dwie pierwsze córki Bonnetówurodziły się w Hamburgu: Ludwika Pierette ok. 1801 r., a Maria w 1805 r. W 1871 r. ta druga zmarła jako panna. Pozostałe dzieci Bonnetów urodziły się w Petersburgu, a związki małżeńskie zawarływ 1839 r. w Warszawie. Dymitr Henryk (1808–1870) jako dymisjonowany oficer lejbgwardii artylerii wojsk Imperium Rosyjskiego ożenił się z Elizą Heyton urodzoną we wsi Philipst w Szkocji ok. 1811 r., córką Jana i Joanny z Elliotów Heytonów. Karolina (Szarlota) (1817–1843) wyszła za mąż za rosyjskiego szlachcica Sergieja (Sergiego) Pankratiewa (Pankratijewa), profesora warszawskiego gimnazjum, potem dyrektora Kancelarii Okręgu Naukowego Warszawskiego. W 1842 r. w Warszawie urodziła się córka Pankratiewów. Ochrzczono ją w katedrze grecko-rosyjskiej, a chrzestnymi byli babcia Henrietta Bonnet i mąż ciotki, Jerzy Fanshave (Fensz), o którym za chwilę. Kiedy Henryk Bonnet mieszkał w Warszawie, był urzędnikiem prokuratorii warszawskiej. Zapewne chodzi o Prokuratorię Generalną Królestwa Polskiego utworzoną przez cara w 1816 r. jako „urząd zajmujący się dochodzeniem roszczeń i obroną prawną interesów majątkowych Korony, Skarbu Królestwa i instytucji, będących pod opieką lub dozorem rządu”.
W 1847 r. Henryk i Henrietta Bonnetowie obchodzili 50-lecie małżeństwa. Tak w prasie opisywanotę uroczystość: Około godziny 5ej, dany był obiad w pięknej posiadłości w Mokotowie, gdzie przy ożywiającej radości i wesołych toastach, dopełniano najszczerszych powinszowań i życzeń dla Jubilatów. Wieśniacy i Słudzy składając koronę uplecioną z kłosów zboża i kwiatów, w śpiewach wynurzali swoią radość i życzenia, i do poźnej nocy na obszernym dziedzińcu przy odgłosie muzyki, ochoczo i wesoło bawili się. Gdy zmierzchło się, huk przerwał na chwilę zabawę, a w tej chwili okazały się race, faierwerki i ognie bengalskie; była to niespodzianka przez jednego z przyiaciół dla Jubilatów wyrządzona.
W 1824 r. Ludwika Pierette Bonnet wyszła za mąż za pułkownika wojska carskiego, adiutanta cara, George'a (Jerzego) Fanshave'a (1789–1867). Był on angielskim baronem. Urodził się w Petersburgu jako syn Henryka Fanshave'a, generała wojsk carskich i senatora Imperium Rosyjskiego, oraz Zofii z Jenhinsonów. Był anglikaninem związanym z parafią ewangelicko-reformowaną przy ul. Leszno w Warszawie. Do armii rosyjskiej wstąpił w 1817 r. W latach 1843–1848 był członkiem Warszawskich Departamentów Rządzącego Senatu, w latach 1850–1865 senatorem Warszawskich Departamentów Rządzącego Senatu, w 1862 r. stałym członkiem Rady Administracyjnej Królestwa Polskiego, w latach 1863–1866 stałym członkiem Rady Stanu. Przewodniczył komitetowi powołanego w Warszawie na początku lat 30. XX w. ws. poprawy położenia chłopów w dobrach skarbowych. Jednocześnie w latach 1859–1864 był członkiem Komitetu Towarzystwa Dyrekcji Wyścigów Konnych. Miał zasługi w zakresie podnoszenia hodowli koni pełnej krwi w Królestwie Polskim. Otrzymał wiele rosyjskich odznaczeń wojskowych. W 1830 r. odkupił od teścia majątek Henryków. W 1829 r. zmarł syn Jerzego i Ludwiki Fanshave'ów, roczny Jerzy Mikołaj. Córka Fanshave'ów, Emilia Henrietta,urodzona w Warszawie ok. 1828 r. i ochrzczona jako anglikanka, w 1854 r. wyszła za mąż za Edwarda Fanshave'a, urodzonego ok. 1827 r. w Bielsku w guberni grodzieńskiej syna generała dywizji armii rosyjskiej Wilhelma i Pauliny z Mejsnerów Fanshave'ów, dziedzica dóbr Siemiatycze w guberni grodzieńskiej, anglikanina.
Podpis George'a Fashave'a. Źródło (dostęp 11 VII 2023 r.).
W 1849 r. Dymitr Bonnet uzyskał od Rady Administracyjnej Królestwa Polskiego decyzję, że odtąd Dobra Ziemskie Widok Mokotowski (...) z powodu (...) działów majątkowych przybierają odtąd dwie oddzielne nazwy to jest, Henryków, i Widok Mokotowski. Ziemię, którą przejął George Fenshave (osady kolonialne nr 10, 11, 12, 13, 14, i 15), nazwano Henrykowem, a część lasu leśnictwa Potycz to Widok Mokotowski.
Około 1850 r. w okolicy dzisiejszego adresu ul. Puławska 107A powstała willa rodziny Bonnetów. Krótko później Jerzy Fanshave przebudował ją, tworząc klasycystyczny pałacyk. Projektantem mógł być Henryk Marconi. Budynek ma dwie kondygnacje. Od strony ogrodu wchodzi się do niego przez czterokolumnowy portyk wgłębny. Na elewacji frontowej zauważyć można tonda z głowami meduz.W ogrodzie zachował się kamienny zegar słoneczny, a w salonie oryginalny kominek.
Po śmierci Fanshave'ów teren wrócił do braci bliźniaków Henryka Jerzego i Jan Dymitra Bonnetów, synów Dymitra Henryka Bonneta. Od 1860 r. rodzina pieczętowała się herbem Pawiniec. Nadano go Dymitrowi Henrykowi Bonnetowi, który był wówczas młodszym pomocnikiem naczelnika wydziału w zarządzie głównym spisu i zaciągu wojskowego w Królestwie Polskim. W pogrzebie Henryka Jerzego Bonneta 2 VII 1900 r. uczestniczyły tłumy. Pochowano go na cmentarzu ewangelicko-reformowanym w Warszawie.
W 1904 r. Potoccy z Zatora i Jabłonny kupili pałac na Henrykowie. Właścicielem został hrabia August Potocki. Zorganizował tu mieszkania dla ubogich ciotek i szwagierek. W 1916 r. Henryków stał się częścią Warszawy i dzielnicy Mokotów. Po 1918 r. w pałacyku tu m.in. szpital dla dzieci, w latach 1918–1922 Dom Noclegowy Oficera Polskiego prowadzony przez YMCA (Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej), wreszcie schronienie dla polskiej arystokracji wracającej z Rosji.
Nauka angielskiego misji metodystów dla oficerów polskich w Domu Rekonwalescenta w pałacu Henryków, 1920 r. Źródło: Tadeusz Władysław Świątek, Mokotów przez wieki/Mokotów through centuries, Warszawa 2009, s. 41.
Biblioteka dla żołnierzy i oficerów w Domu Rekonwalescenta w pałacu Henryków, 1920 r. Źródło: Tadeusz Władysław Świątek, Mokotów przez wieki/Mokotów through centuries, Warszawa 2009, s. 41.
W czasie II wojny światowej w pałacu ulokowano kuchnię Rady Głównej Opiekuńczej –uruchomiono ją 25 XI 1939 r. jako kuchnię ludową nr 1. Po zburzeniu ich domu przy ul. Łowickiej 31 zamieszkały tu siostry urszulanki. Przełożoną była s. Konstantyna Baranowska, filolożka klasyczna i polonista. Kilka zakonnic zaangażowało się w tajne nauczanie, niektóre należały do Armii Krajowej. Zakonnice brały udział w zaprzysiężeniu kobiet do AK (nie znały ich imion i nazwisk). W budynku często pojawiali się żołnierze AK. Niektórych siostry rozpoznawały tylko po pseudonimach. Tak było bezpieczniej.
W czasie powstania część zakonnic prowadziła kuchnię, co wspominał Cezary Wojtczak, mieszkaniec posesji przy ul. Puławskiej 117: przeważnie to był krupnik. (...) dla wszystkich swoich i dla tych ludzi, dla wszystkich. Kto przyszedł, to one tą zupę dawały. Trochę można się było tą zupą wzmocnić. Zapasy siostry zgromadziły z pomocą ludzi z ruchu oporu. Siostry nierzadko wykazały się sprytem, np. s. Albana przywiozła od rodziców z Łowicza ukryte w beczkach z kapustą wieprzowinę i słoninę. I to pod osłoną niemieckich żołnierzy, którzy nie zorientowali się, co się święci! Wojtczak wspominał, że jego mama Trochę pracowała w czasie okupacji w RGO (...). Coś robiła w RGO. (...) Tu były biura RGO i tu mama pracowała. Było tak: biednie było, bo z jednej pensji, to… Kartki były i dzieci były dożywiane. Chodziłem też na obiady do państwa Kowalskich, to była Puławska 108 czy coś. Ale nie lubiłem chodzić do tych państwa Kowalskich, chociaż ci państwo byli bardzo sympatyczni i zamożni. Zgłaszali chęć udzielania pomocy. (...)lepiej sytuowane i dzieciaki tam chodziły. (...) miałem wyznaczone, że między pierwszą a drugą mam przyjść na obiad. Przychodziłem tam na obiad, ci państwo byli zamożni, a to było mieszkanie przedwojenne, więc było główne wejście i wejście kuchenne. Mnie wpuszczano wejściem kuchennym do kuchni. Przy stole w kuchni jadłem ten obiad, zupę czy co tam było (...). urdszulanki prowadziły też ochronkę dla dzieci z okolicy. Karmiły dzieci, kąpały, czyściły im ubrania, uczyły właściwego zachowania, starsze dziewczynki zaś cerowania i szycia. Prowadził katechizację.
Przygotowując się do powstania, w suterenie pałacu Potockich urszulanki ukryły cenne przedmioty, np. książki, porcelanę, meble, ubrania. W pałacu urządziły kaplicę. Szyły biało-czerwoneopaski, szykowały materiały opatrunkowe. Część sióstr (matka Klara, m. Teresa Ledóchowska, m. Zdzisława Konasińska, s. Eufrozyna, s. Fidelisa) od 5 VIII 1944 r. pracowała w powstańczym szpitalu sióstr elżbietanek przy ul. Goszczyńskiego, później także w nowym pawilonie w opuszczonych willach przy ul. Malczewskiego. W przytułku w Królikarni urszulanki ukryły teściową prof. Szymona Aszkenazego, rzekomo chorą na raka. Była Żydówką. Sprawie pomogła Zofia Potocka i kapelan zakładu ks. Wojtczak. Urszulanki opiekowały się też oraz pomagały znaleźć schronienie wielu osobom, np. Janinie Aszkenazy, córce Felicji i Szymona, młodej Żydówce o przybranym nazwisku Marta Krzywicka oraz lekarce Żydówce ze Stanisławowa. W 1944 r. do pałacu trafili też ranni z brutalnie spacyfikowanej Ochoty (ul. Grójecka). W domu obok, pod numerem 107B, rannych operowała dr Janina Wysołuchowa (ok. 1900–po 1944), krewna jednej z zakonnic. Pomagała s. Imelda.
Pałac przy ul. Puławskiej 107A został uszkodzony podczas działań wojennych w 1944 r. – 28 sierpnia częściowo zburzono górne piętra. S. Konstantyna wspominała później: Ledwo dobiegłam do półpiętra. Zostałam tam wciśnięta w róg (...). Trzymałam się rękami narożnych ścian i zamykając oczy, zapadałam się jakby w jakiś straszny zamęt, huk, dym i proch. Zrobiło się zupełnie ciemno, zewsząd coś się sypało, spadało, od strony klatki schodowej przewalały się jakieś deski z okiennic, a pęd powietrza targał habitem, jakby ktoś mnie bił po nogach. Kaplica została zdemolowana, z sufitu zwisały grube płachty tynku, walały się szkło i gruz. Tabernakulum stało nietknięte.
W dniu 6 IX 1944 r. do pałacu dotarło pismo AK, by wydać nadmiar żywności (którego nie było), ale siostry podzieliły się zapasami. Głodni ludzie zaczęli rozkradać majątek Potockiej i niszczyć dom. Zginęła bielizna, pończochy, pamiątki. Szerzyły się choroby. Od 8 września koło pałacu zaczęto kopać rów. Na pobliskim polu wykonano schron. Obawiając się nagłej ewakuacji (Niemcy wchodzili do domów i dawali kilka chwil na opuszczenie pomieszczeń), siostry wraz z Zofią Potocką od września 1944 r. zaczęły przygotowania do opuszczenia pałacu. Zakopały niezniszczone sprzęty, a dokumenty (własne i akowskie) ukryły. Po latach odnaleziono ukryte w piwnicy (zabezpieczone w słojach) dokumenty z raportami wywiadu gospodarczego AK z lat 1943–1944. Po konserwacji trafiły do Archiwum Akt Nowych w Warszawie. Ze schronu najpierw wyszli mężczyźni, kobiety z dziećmi później, z zakonnicami. Ewakuację przyśpieszono, kiedy nagle 26 września na podwórze wkroczyli Niemcy. To wpadali i kazali wychodzić, to się cofali, ostrzeliwani przez powstańców. Co więcej, w domu ukrywało się dwóch powstańców udających cywilów. Mimo zamieszania i siostrom pozwolono zostać w pałacu jeszcze kilka dni, a 28 września do domu przyszła grupa 10 osób z pobliskiego ośrodka zdrowia (personel i cywile). Zakonnice doznały serdeczności i szacunku od jednego z niemieckich żołnierzy, katolika, który miał siostrę benedyktynkę. Urywały wówczas ubranego po cywilnemu księdza, który.. za zezwoleniem i w obecności wspominanego porucznika odprawił mszę 29 września. Jednak już chwilę później inna grupa żołnierzy, która wpadła do pałacyku, kazała się ewakuować. Siostry ruszyły w stronę Pruszkowa.
Pałac w maju 1947 r. Fot. Karol Pęcherski. Źródło (dostęp 17 IX 2023 r.).
Po wojnie pałacyk odkupiły Helena Machnicka i Pelagia Janina Włodek. W 1947 r. zleciły odbudowę. Prowadzono ją w latach 1951–1952 (z zachowaniem XIX-wiecznego wystroju pomieszczeń), akierował nią architekt Stanisław Żaryn. Wnętrza przebudowano na oddzielne mieszkania.
Pałac w 1949 r., po odbudowie, na zdjęciu ze zbiorów hrabiów Potockich z Londynu. Źródło: Tadeusz Władysław Świątek, Mokotów przez wieki/Mokotów through centuries, Warszawa 2009, s. 41.
Projekt odbudowy pałacu Fanshave'ów, S. Żaryn, 1950 r., fot. W. Krzyżanowska. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Stanisław Żaryn, Pałac Fanshawów (Henryków), ul. Puławska 107a, elewacja frontowa i ogrodowa, 1950 r. Źródło (dostęp 11 VII 2023 r.).
Rzut pałacu ok. 1959 r. Rys. inż. S. Krasiński. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Pałac na początku lat 70. XX w. Źródło: Dzieje Mokotowa, red. J. Kazimierski, R. Kołodziejczyk, Ż. Komarowa, H. Rostkowska, Warszawa 1972.
W 2001 r. pałac zakupiła firma Dr Irena Eris. Tu mieści sięCentrum Naukowo-Badawcze Dr Irena Eris. Od 1965 r. pałac figuruje w rejestrze zabytków (nr rej. A-363 z 1 VII 1965), podobnie jak otaczający go ogród (nr rej. A-363 z9 IX 2004), w którym rośnie m.in. pomnik przyrody jesion wyniosły, po pniu którego do wysokości ok. 11 m pnie się bluszcz pospolity.
2012 r. Fot. Wistula, CC BY-SA 3.0, via Wikimedia Commons
2012 r. Fot. Wistula, CC BY-SA 3.0, via Wikimedia Commons
Omawiana okolica na mapie Warszawy z 1924 r. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Pusłowscy
Z terenem sąsiadującym z Szopami Francuskimi wiąże się historia tzw. Instytutu Mokotowskiego i działalność rodziny Pusłowskich. W 1830 r. z inicjatywy hrabiego Fryderyka Skarbka, powstał Instytut Moralnie Zaniedbanych Dzieci. Budynek dworu przy ul. Ksawerów, do którego przeniosła się placówka, okazał się niewystarczający. Dlatego Julia z Druckich-Lubeckich i Ksawery hr. Pusłowscy aktem darowizny przekazali na rzecz instytutu dom mieszkalny w Królikarni i 49 morgów gruntu wraz z procentem od kapitału w wysokości 6 tys. rubli na utrzymanie dyrektora instytutu oraz kapłana. Instytut zajął miejsce w Królikarni w dniu 6 IX 1851 r.
W 1862 r. hrabia Ksawery Pusłowski ofiarował instytutowi 15 tys. rubli. Wraz z zasiłkiem od rządu i darowizną prezesa instytutu, barona Antoniego Fraenkla, zgromadzono kapitał, który pozwolił na wystawienie: kościoła oraz gmachu z oficyną dla służby i zabudowaniami gospodarczymi. Hrabiostwo poprosili wybitnego projektanta Henryka Marconiego o zaprojektowanie budynku przy ul. Puławskiej 113D. Pracami kierował architekt Władysław Hirszel. W dniu 25 XI 1862 r. uroczyście otwarto nowy murowany jednopiętrowy budynek. Zamieszkali tu chorzy księża emeryci. Instytut był wówczas jedną z najnowocześniejszych placówek wychowawczych na ziemiach polskich. Początkowo przebywali tu tylko chłopcy w wieku 8–15 lat, mający problemy z prawem, jak również dzieci nie występne, ile ubogie.
Xawery Pusłowski. Ryt. Aleksander Regulski, 1874 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
W 1863 r. pomieszczenia w Królikarni zajęło wojsko. W 1898 r. mecenas Lucjan Wrotnowski uzyskał od hrabiego Zygmunta Pusłowskiego, mieszkającego w Krakowie, akt darowizny na rzecz Rady Opiekuńczej Towarzystwa Opieki nad Nieuleczalnie Chorymi. Dom „Królikarnia” wykorzystano na szpital, bo dotychczasowy lokal towarzystwa, otwarty w 1894 r. w wynajętym domu przy ul. Wspólnej 69, a obsługiwany przez franciszkanki od Cierpiących, wobec rosnącej liczby biednych i chorych, często bezdomnych, był za mały. W 1898 r. po adaptacji domu w Królikarni otwarto szpital na 40 łóżek. Jedno z miejsc ufundował hrabia Aleksander Orsetti z Paryża, co upamiętniono pamiątkową tablicą.
Pensjonariusze Instytutu Poprawy Moralnie Zaniedbanych Dzieci w Mokotowie podczas pracy wikliniarskich, 1938 r. Źródło: Tadeusz Władysław Świątek, Mokotów przez wieki/Mokotów through centuries, Warszawa 2009, s. 45.
Zakład utrzymywano z ofiar zbieranych wśród mieszkających w okolicy i ogrodników, z funduszy z kwest, balów, koncertów itp. Nie było żadnej dotacji od rządu. W 1910 r. Tadeusz Teodor Świda pisał: Zakład przyjmuje tylko chore kobiety; wielka szkoda, że niema podobnego dla mężczyzn. W ciągu dziesięcioletniego istnienia przygarnął zaledwie dwóch kapłanów, kalek-sybiraków oraz jakiegoś robotnika fabrycznego, którego przyjęto tylko dlatego, że miał żyć jeno tydzień – a on, biedak, mordował się aż dziesięć dni – no i trzeba było go trzymać... Podobno obecna posiadaczka pałacu, p. Marta hr. Krasińska, ma ofiarować skrawek ziemi na przybudowanie zakładu dla mężczyzn nieuleczalnych. Przełożoną zakładu była wówczas s. Władysława Radziejewska, a kapelanem ks. Zygmunt Gajewicz.
W czasie I wojny światowej zakład został zniszczony. Trudno było o zaopatrzenie. W 1919 r. kierownik szpitala dr Bronisław Chrostowski w Wydziale Dobroczynności Publicznej m.st. Warszawy uzyskał stałą dotację. Wydzierżawił 3 morgi ziemi w Wilanowie, a plony przekazywano szpitalowi. W sprawozdaniu ośrodka z 1921 r. czytamy: Przytułek posiada własnego konia, dwie krowy,
nierogaciznę i drób. Z gospodarstwa zaś 2 morgów ziemi ofiarowanej
łaskawie dla przytułku przez sąsiada p. Antoszewskiego i 3 morgów
ziemi wydzierżawionej od Zarządu Dóbr Wilanów, posiada własne
kartofle, warzywa itp. Za pośrednictwem wydziału Dobroczynności
Publicznej przytułek Królikarnia otrzymał niektóre produkty po cenach niższych od rynkowych (mąkę, ryż, kaszę, groch, fasolę, cukier
i mięso z jatki na Solcu).
Na terenie zakładu Pusłowscy ufundowali kaplicę. W 1901 r. tak o niej pisano: Owa kaplica benedykowana nie została konsekrowana i nabożeństwa w niej nie były odprawiane. Jest małych rozmiarów w stylu gotyckim, wewnątrz posiada w wielkim ołtarzu piękny obraz znakomitego artysty [Józefa – przyp. M.W.K.] Simlera wyobrażający Ojca św., Piusa IX-go, ogłaszającego dogmat Niepokalanego Poczęcia N. Panny Marji, a na wstępie do kaplicy wyobrażeni są klęczący jej fundatorowie. Architektem projektującym kościół był Wojciech Bobiński. Stworzył świątynię w stylu neoromańskim z głębokim kilkustopniowym portalem i okrągłym oknem witrażowym z maswerkiem doświetlające chór. Fasada zorganizowana była wokół trzech osi, podzielono ją na części lizenami. Po obu stornach wejścia umieszczono wysokie i wąskie półkoliście zamknięte okna. Na skrajach fasady powyżej linii gzymsu umieszczono pilastry przechodzące w pinakle, zwieńczone arkadkowym fryzem. Na szczycie kościoła umieszczono krucyfiks. Kościół miał dostawioną ośmioboczną wieżę ze spiczastym hełmem.
Kaplica w Królikarni (błędnie podpisana). Ryt. Fiedler, 1867 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Kościół ok. 1926–1928 r. Zbiory Archiwum Państwowe w Warszawie. Źródło (dostęp 8 VII 2023 r.).
Widok z balkonu kamienicy przy ul. Puławskiej 154, II połowa lat 30. XX w. Z prawej strony za drewnianym ogrodzeniem zabudowania folwarku, dalej wieża kościoła Niepokalanego Poczęcia NMP koło Królikarni. Źródło: Przedwojenny Mokotów. Najpiękniejsze fotografie, red. T. Pawłowski, Warszawa 2016.
W latach 30. XX w. Marta z Pusłowskich hr. Krasińska (1859–1943) parcelowała i sprzedawała działki wokół Królikarni. Np. w dniu 25 VIII 1939 r. otrzymała od hrabiny Niny Grabbe zadatek w wysokości 40 tys. zł za parcelę przy późniejszej ul. Zawrat.
Marta Krasińska z Pusłowskich w młodości. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Hrabina Krasińska w umowach kupna sprzedaży zastrzegła zachowanie dotychczasowego charakteru parkowego i ogrodowego. Większość nowych właścicieli uszanowała te ustalenia, więc ogrody przydomowe przy ul. Zawrat niemal łączą się z parkiem Arkadia wokół Królikarni. Wydzielono tu regularnej wielkości działki i stawiano wolnostojące głównie jednorodzinne domy z niewielkimi ogródkami. Część z domów miała charakter willi.
Teren majątku parcelowanego przez Krasińską to m.in. późniejsze Szopy Francuskie. Na planie Warszawy z 1936 r. można znaleźć ziemie, które określano mianem Szop Francuskich czyli Polskich. Jest to obszar między dzisiejszymi ulicami Czerniowiecką, Ikara i Idzikowskiego. Była jeszcze kolonia Szopy Francuskie czyli Polskie, występująca z podpisem Ignacówka. To teren między dzisiejszymi ulicami Inspektową, Płyćwiańską, Cisową, Bukszpanową i Pod Skocznią. Kolonia obejmowała też część dzisiejszego Toru Stegny. W tym artykule opisuję wspomniane adresy, ale też pobliskie osiedle lotnicze z ul. Obserwatorów i Imielińską, ul. Cieszyńską i ul. Kalatówki oraz Zawrat. Na planie, co warto zaznaczyć, widoczne są też projektowane, a nieistniejące dziś ulice Rozmarynu i Liliowa. Ta pierwsza biegła tam, gdzie dziś ul. Inspektowa (na odcinku od Ambasady Mołdawii na zachód), druga projektowana była w miejscu, gdzie w 1959 r. powstały Rodzinne Ogródki Działkowe „Imielińska” (miała biec skośnie od dzisiejszej ul. Imielińskiej do Inspektowej, dziś to ul. Róż, Kwiatowa, Jagodowa i Wiśniowa na terenie ROD).
Szopy Francuskie czyli Polskie w 1936 r. Źródło (po prawej u góry wybrać zdjęcia, następnie 1936 i można przybliżyć).
Kol. Szopy Francuskie czyli Polskie Ignacówka w 1936 r. Źródło (po prawej u góry wybrać zdjęcia, następnie 1936 i można przybliżyć).
Przyjrzyjmy się ulicom
Opis zacznę od ul. Zawrat, która wydzielił się z ul. Idzikowskiego (o której niżej) ok. 1936 r. dzięki parcelacji gruntów przez Martę hrabinę Krasińską. Często można znaleźć informację, że nazwa ul. Zawrat pochodzi od ostrego skrętu w stronę pochyłości skarpy mokotowskiej. Tak naprawdę, jak informował w 1938 r. tygodnik „Czas”, nazwa odnosi się do przełęczy Zawrat w Tatrach Wysokich.
Podobną proweniencję ma nazwa ul. Kalatówki. Tak zwie się polana w Tatrach Zachodnich, choć w tym znaczeniu występuje w liczbie mnogiej (mianownik: Kalatówki). W przypadku warszawskiej ulicy forma brzmi tak, jakby mianownik to Kalatówka... (bo ulica kogo? czego? Kalatówki). Stoją tu w większości powojenne domy.
Kapliczka na ul. Kalatówki. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Na ul. Kalatówki w stronę ul. Idzikowskiego, po prawej podwórko posesji przy ul. Puławskiej 115, początek lat 70. XX w. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Willa przy ul. Zawrat 1 powstała w 1938 r.Działkę kupili Feliks (zm. 25 IV 1970 r.) i Stefania Jadwiga (zm. 7 IX 1965 r.) Krzypkowscy. Feliks Krzypkowski był inżynierem. Współprowadził Przedsiębiorstwo Robót Inżynieryjnych i Budowlanych Inż. Stefan Krzypkowski i S-ka, spółka jawna.
Willa wraz z terenem posesji została wpisana do rejestru zabytków (nr rej.: A-1696 z 7 IV 2022 r.). Działkę o wymiarach 36 m x 24 m x 26 m x 24,20 m, wydzielono w czerwcu 1938 r. Pierwotnie parcela miała numer 22 i została odłączona z nieruchomości o numerze hipotecznym 7022 należącej do hrabiny Marty Krasińskiej. Dla nowej nieruchomości położonej na rogu ul. Zawrat i ul. Idzikowskiego założono księgę hipoteczną nr 12958.
Działka położona jest na wyniesieniu. Otacza ją ogrodzenie: mur od strony ul. Zawrat o wysokości ponad 1,5 m oraz stalowa ażurowa siatka wykonana przez firmę B. Smoleńskiego z siedzibą przy ul. Madalińskiego 54. Zachowała się oryginalna tabliczka informująca o wykonawcy ogrodzenia. Widać też ślady po ostrzeliwaniu z okresu II wojny światowej. W elewacji północnej domu w 3 okiennych do piwnicy oraz w elewacji wschodniej w 2 otworach okiennych na parterze zachowały się przedwojenne stalowe kraty.
W październiku 1945 r. określono, że w czasie II wojny światowej zniszczono głównie pokrycie dachowe, stolarkę okienną i okładzinę elewacyjną. Willę wyremontowano do lipca 1947 r. W 1959 r. założono dla niej księgę wieczystą nr 15711. Prawdopodobnie wówczas wyodrębniono dwa lokale mieszkalne: na parterze (lokal nr 1), mieszkała Jolanta Matylda Krzypkowska, a na piętrze (lokal nr 2) jej rodzice Feliks i Stefania Krzypkowscy. W latach 60. i 70. XX w. funkcje mieszkalne pełniła suterena domu. W 1969 r. lokal nr 1 zmienił właścicielkę.
Autorem projektu domu Krzypkowskich najprawdopodobniej był wybitny architekt Bohdan Pniewski, co potwierdzają: przekaz ustny właścicieli oraz analogia do innych realizacji Pniewskiego (materiały, konstrukcja i kompozycja). Budynek wymurowano z cegły ceramicznej pełnej na zaprawie cementowo-wapiennej. Konstrukcja jest wsparta na żelbetowych słupach nośnych. Elewacje budynku są oblicowane piaskowcem szydłowieckim w obróbce rustykalnej i szlifowanej gładko o zróżnicowanej fakturze i kolorystyce (jasnoszare i żółte). Ściany oporowe przy wjeździe do garażu są wyłożone płytami łupanego kamienia polnego. Fundamenty murowane z cegły pełnej ceramicznej postawiono na zaprawie cementowo-wapiennej. Okna i drzwi są rozmieszczone nieregularnie i obramione piaskowcem o gładkiej powierzchni.
Willa jest przykładem przedwojennego modernizmu. Pniewski zastosował kamień jako okładzinę ze względów estetycznych i ekonomicznych, zastępując tynk. Architekt wprowadził następujące rozwiązania formalne: cofnięta wyższa kondygnacja domu, długie balkony, podcienie wsparte na słupach, wyraźny okap, pokoje dzienne od strony południowej i południowo-zachodniej, otwarte na ogród tarasy. Takie cechy można wskazać w domach zaprojektowanych przez Pniewskiego, mieszczących się m.in. przy ul. Konopnickiej 5 i ul. Klonowej 6 w Warszawie oraz w willi Nowickiego w Konstancinie-Jeziornie.
We wnętrzach zaś zastosowano szlachetne i trwałe materiały kamieniarskie (marmury, wapienie). Prawie w całym domu zachowany pierwotny układ wnętrz. Częściowo zachował się też oryginalny wystrój i wyposażenie: kominek na parterze o obudowie paleniska z marmuru dolnośląskiego Biała Marianna lub różanki zelejowskiej i dolnej płycie z wapienia bolechowickiego, kominek na piętrze z płyt z wapienia bolechowickiego, drzwi i ich stolarka z oryginalnymi klamkami, ceramiczne i kamienne posadzki.
Właściciel willi nr 3 inżynier-agronom Michał Wierusz-Kowalski (1903–1992) obsadził ogród rzadkimi roślinami, podobno z Turcji. Rozpoczął karierę zawodową w Stambule jako przedstawiciel polskiego przemysłu przetwórstwa rolniczego. W 1938 r. był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Rolnictwa i Reform Rolnych.
Michał Wierusz-Kowalski, 1938 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
W willi nr 4 mieszkał Jan Stanisław Bystroń, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, etnograf, socjolog i historyk, który pochodził ze Śląska Cieszyńskiego. Zajął posesję w 1937 r. Po wojnie zapowiadał, że zapisze dom uniwersytetowi. Jednak willę przejął Skarb Państwa. Profesor miał również mieszkanie w kamienicy przy pl. Inwalidów 3.
Jan Stanisław Bystroń. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Ulica Czerniowiecka nosi nazwę odwołującą się do miasta w południowo-zachodniej Ukrainie blisko granicy z Rumunią. Podobną proweniencję geograficzną ma pobliska ul. Bukowińska. Na osiedlu mamy też ulice: Bukową, Cisową i Bzową. Powstały na dawnych terenach Królikarni. Hrabia Stefan Tyszkiewicz kupił ziemię od Marty z Pusłowskich Krasińskiej, planując ulokować tu sprowadzoną z Paryża fabrykę samochodów Ralf-Stetysz (Rolniczo-Automobilowo-Lotnicza Fabryka Stefana Tyszkiewicza). Wszystkie swoje oszczędności wydał na zakup działki, zabrakło więc na realizację marzenia: produkcję samochodu, którego prototyp prezentował na Międzynarodowych Targach Samochodowych w Paryżu. Fabrykę otworzył ostatecznie... przy ul. Fabrycznej na Solcu.
Jerzy Kasprzycki pisał o tej okolicy tak: „Powszechne tu stwierdzenie: mieszkamy przy lotnikach było lekko zabarwione zawiścią, Tam, za kanałem, zaczynał się wielki świat; chodniki, bruki, latarnie. Lotnicy to ówczesna elita. I wśród nich rysował się podział. Na dole, przy focie, mieszkały niższe szarże. Na górze, bliżej Puławskiej, skupiali się równiejsi z równych. Wojna zatarła te różnice, jednakowo dotknęła górę i dół. Najboleśniej odczuli ją ci, którzy pobudowali się przy lotnikach”.
Przy ul. Cisowej 3 stoi dom Andrzeja Bilika, dziennikarza telewizji belgijskiej i francuskiej, w latach 90. XX w. ambasadora Polski i Algierii. Przy ul. Bukowej 5 zaś stoi dom Danuty Bieńkowskiej, pisarki, tłumaczki literatury rumuńskiej, doktorki medycyny na Uniwersytecie w Bukareszcie. Przy ul. Bzowej 17 stoi willa z lat 20. XX w. Został rozbudowany w 2014 r. Z kolei przy ul. Bukszpanowej 3 do 2018 r. mieszkała aktorka Krystyna Janda z mężem Edwardem Kłosińskim, operatorem filmowym. Ul. Bukszpanowa do 1938 r. nosiła nazwę Imielińskiej, bo prowadziła w stronę wsi Imielino.
Ul. Idzikowskiego powstała z drogi polnej na gruntach fortecznych w kierunku starych umocnień rosyjskich (Fort Legionów Dąbrowskiego) i do kościoła bernardynów na Czerniakowie. Wąwóz wyznaczony przez ul. Idzikowskiego stanowią granicę między Królikarnią i Szopami Polskimi oraz dobrami wilanowskimi Potockich i Branickich. Tą drogą koloniści z Szop Niemieckich „górnych” przy ul. Wielickiej i okolicach jeździli do gospodarstw i pól uprawnych w Szopach Niemieckich „dolnych” (dziś ul. Bandoski i Jaworowska – więcej na blogu: KLIK). Zachował się opis powstania tej ulicy opublikowany w 1891 r. w „Gazecie Polskiej”: Park w Królikarni (...) został znacznie uszczuplony, a mianowicie odcięto szerokie pasmo od strony wsi Szopy-Polskie i całkowity narożnik w dolnej części parku, zwrócony jedną stroną do drogi wiodącej od Wierzbna do Służewa, a drugą do drogi poprzecznej, wiodącej przez Szopy Polskie do szosy mokotowskiej. Na zajętem terytoryum parku i części przyległych gruntów włościańskich sypany jest wał ochronny, po za którym urządzoną będzie brukowana droga, łącząca szosę mokotowską z drogą już zbudowaną 14-wiorstowej długości, zaczynającą się w Czerniakowie, przecinającą t. zw. „Królewską” (z Sielc do Wilanowa) i, jak dotychczas, przerwaną u stóp parku w Królikarni. Zarząd Królikarni oparkniał już park według nowej linii granicznej. Starodrzewia padło około setki w dolnej części parku, w górnej zaś przy Szopach-Polskich znajdowały się drzewa owocowe, których wycięto kilkadziesiąt sztuk.
Teren ul. Ikara, Obserwatorów i Idzikowskiego był esplanadą fortu „Ч” („Tsche” lub „Cze” – od Czerniakowa) Twierdzy Warszawa. Fort o powierzchni ok. 30 ha powstał na bardzo grząskim gruncie w 1885 r. według projektu gen. inż. Todtlebena. Był otoczony fosą. W wale czołowym mieściły się kazamaty. Powstały wały: jeden dla piechoty i jeden dla artylerii. Fort miał bronić podskarpia czerniakowskiego. W 1892 r. fort zmodernizowano i przeznaczono na magazyny.
W 1909 r. fort rozbrojono. Miastu przekazano 50595 m2 gruntów pofortecznych, w tym 25 738 m2 nieodpłatnie z przeznaczeniem na ulice i zieleńce publiczne.
W 1921 r. umocnienie nazwano Fortem Legionów Dąbrowskiego, a w 1928 r. Fortem Józefa Piłsudskiego. Ulokowano tu Wytwórnię Amunicji Specjalnej (granaty dymne, łzawiące, zaczepne, bomby). Na skarpie w miejscu dzisiejszej ul. Ikara zainstalowano baterię Królikarnia, która górowała nad fortem.
Obok fortu powstało osiedle spółdzielni mieszkaniowej oficerów lotników. Była to odpowiedź na sytuację mieszkaniowa warszawskiego korpusu oficerskiego lotnictwa. Oficerowie niższych stopni, w większości już z rodzinami, mieszkali w małych mieszkankach na obrzeżach lotniska mokotowskiego, przy ul. Puławskiej i Rakowieckiej. Nie bez znaczenia była sprzyjająca środowisku militarnemu atmosfera po zamachu majowym, przekładająca się na lepszą sytuację materialną korpusu oficerskiego. Dzięki przywilejom ze strony Piłsudskiego spółdzielnia lotników kupiła od władz Warszawy przekazane odpłatnie po rozbrojeniu fortu grunty o powierzchni 25 000 m2 po wyjątkowo niskiej cenie 84 gr za 1 m2 (według innych źródeł po 88 gr).
Ok. 1930 r. ziemię wzdłuż dzisiejszej ul. Idzikowskiego podzielono na 41 działek. Spółdzielnię zorganizowali kpt. Adam Mrówka i kpt. Zygfryd Piątkowski. Ulice na nowym osiedlu to Projektowana, Projektowana I i Projektowana II. W spisie nieruchomości z 1930 r. znajdziemy listę właścicieli działek.
Jednak po zagospodarowaniu działek i wybudowaniu większości domów zabrakło pieniędzy na podciągnięcie pod dach pozostałych. Spółdzielnia sprzedała je osobom spoza środowiska lotniczego, które mogły wyłożyć odpowiednią kwotę, co zasiliło majątek spółdzielni. Na fotoplanie z 1935 r. widzimy osiedle 12 domów zajmujących 22 parcele.
Osiedle Oficerów Lotnictwa to 12 domków, w większości jednopiętrowych bliźniaków (ul. Idzikowskiego 1, 3/5, 7/9 z ok. 1935 r., 11/13 z ok. 1935 r., 15/17, 19/21 oraz ul. Obserwatorów 2/4, 6/8, 10/12, 14/16, 18/20, 22). Na południe od ul. Obserwatorów z melioracji podskarpowych biegnie Kanał Sielecki, który uchodzi do Stawu Sieleckiego. Poziom wody zależny od poziomu wód gruntowych i opadów.
Prawdopodobnie ul. Obserwatorów i Płyćwiańska. Zdjęcie zamieszczone w kolażu fotografii z Mokotowa, 1935 r. Podpisano je: Piękna kolonja lotnicza na Wierzbnie położona jest wśród malarycznej niziny. Źródło (dostęp 21 XII 2023 r.).
W 1931 r. mieszkania należały do: Obserwatorów 2 – Spółdzielnia Mieszkaniowa Oficerów Lotników (mieszkał tu inż. Witold Rumbowicz), Obserwatorów 10 – Ludwika i Julian Jasińscy (potem, do 1949 r., Michał Doszkiewicz-Czajkowski), Obserwatorów 12 – inż. Oswald Dengel (później, do 1951 r., Jadwiga Pawłowska i Zofia Nowicka).
Leszek Kosiński (ur. w 1929 r.) mieszkał przy ul. Obserwatorów 16. Wspominał: Ojciec mój [Jakub Kosiński – przyp. M.W.K.] był zawodowym wojskowym pilotem I Pułku Lotniczego. Przez pewien czas mieszkaliśmy w pobliżu lotniska, jeszcze na Mokotowie – tego już nie pamiętam, natomiast pamiętam, jak przeprowadziliśmy się na Okęcie, kiedy powstało lotnisko wojskowe i baza na Okęciu. Tam mieszkaliśmy przez parę lat. I wreszcie przed samą wojną przeprowadziliśmy się na Wierzbno, gdzie powstała tak zwana Kolonia Lotnicza na ulicach Ikara, Idzikowskiego, Obserwatorów. (...) Ojciec kupił wtedy dom, który miał być w pełni spłacony w bardzo odległej przyszłości – [dla mnie] w ogóle prawie nie do wyobrażenia, mianowicie w roku 1970. Ta przyszłość przyszła i przeszła, dom straciliśmy później, był zresztą zniszczony częściowo. Żyliśmy życiem rodziny dosyć nietypowej może, rodziny wojskowej (...), ale moja matka [Emilia z Opackich – przyp. M.W.K.] była ciężko chora, była astmatyczką. (...) dużo czasu spędzałem z ojcem, byłem jedynym synem, on zresztą bardzo się mną opiekował. Pamiętam nasze wspólne wakacje, zawsze z wielką troskliwością brał mnie ze sobą do Krynicy na narty, czy wcześniej jeszcze jeździliśmy na Polesie, bo tam matka miała rodzinę. (...) doskonale pamiętam ostatnie wakacje przedwojenne w Pomiechówku, niedaleko Warszawy, nad Wkrą. (...) Ojciec potem przed samą wojną został przeniesiony do dowództwa lotnictwa. (...) ojciec mój był jednym z ośmiu braci, prawie wszyscy brali udział w 1920 roku w wojnie z bolszewikami (...), oni wszyscy wrócili do cywila poza moim ojcem. W 1920 roku był w III Pułku Ułanów, potem został w wojsku, ale marzył o lotnictwie. (...) ojca wysłali do szkoły balonowej. Później przekonali się do samolotów, po zrobieniu pełnego treningu balonowego. Mój ojciec skończył szkołę pilotażu i stopniowo szedł przez wszystkie szczeble. Przed samą wojną był już majorem.
Nazwiska właścicieli i właścicielek działek przy ul. Idzikowskiego i Obserwatorów notowane w 1939 r. znajdziesz poniżej.
W willi przy ul. Idzikowskiego 17 mieszkali najpierw (od 1929 r.) E. i P. Ostrowscy, a potem Marian Stanisław Płonczyński (1900–1974) – pilot komunikacyjny i sportowy, który w 1934 r. zajął II miejsce w Challenge'u. Pracował w LOT.
Marian Stanisław Płonczyński, 1934 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Willę przy ul. Idzikowskiego 5 zbudowano ok. 1930 r. W latach 1931–1946 było dwoje właścicieli posesji nr 3 i 5: najpierw Kazimierz Kukala, potem C. Krzeczkowska (nr hip. 9433). W październiku 2015 r. pozwolono na modernizację budynku.
Dom przy Idzikowskiego 9 należał do ewangelickiej rodziny Karpińskich. Bracia Adam, Jacek i Tadeusz Teodor mieszkali tu z rodzicami Stanisławem Wojciechem i Zofią Agatą z Grudniaków. Adam, pilot i konstruktor samolotów, z czasem wyprowadził się na Obserwatorów 22. Tadeusz, który również był pilotem, miał na koncie lotnicze sukcesy. Prowadził sekcję treningową Areoklubu Warszawskiego, w 1927 r. był jego współzałożycielem. Zbigniew Wiśniowski wspominał: Tadeusz (...) załatwił jakiś przelot czy inny transport dla swojej bezpośredniej rodziny, zostawiając willę (...). Jego ojciec był naczelnym lekarzem w czasach Austrii(...).
Tadeusz Karpiński z żoną Wandą na uroczystości na lotnisku Okęcie z okazji przelotu 1000000 km w służbie lotnictwa komunikacyjnego, 31 III 1937 r. Źródło: NAC (dostęp 18 VI 2023 r.).
Przy ul. Obserwatorów 22 mieszkał Adam Tadeusz (1897—1939) i Wanda z Cumftów primo voto Czarnocka Karpińscy wraz z synem Jackiem. Adam w 1920 r. był lotnikiem obserwatorem 12. Eskadry Wywiadowczej. Studiował lotnictwo w Warszawie i we Włoszech, konstruował samoloty i szybowce. Pracował w Podlaskiej Wytwórni Samolotów, Kierownictwie Zaopatrzenia Aeronautyki, wreszcie w Państwowych Zakładach Lotniczych.Zbigniew Wiśniowski wspominał: w 1939 roku (...) Adam Karpiński, który był alpinistą równocześnie, (...) z lawiną zginął [podczas pierwszej polskiej wyprawy himalajskiej do Indii, którą kierował — przyp. M.W.K.].
Adam Karpiński. Źródło: NAC (dostęp 18 VII 2023 r.).
W czasie powstania warszawskiego w piwnicy domu przy ul. Obserwatorów 22 Jacek Karpiński „Mały Jacek”, „Jacek” (1927—2010), od 1940 r. uczeń Prywatnej Szkole Ogrodniczej I st. Władysława Giżyckiego, zorganizował strzelnicę, magazyn broni, amunicji i materiałów wybuchowych. Był magazynierem składu.
Warto wspomnieć o rodzinie Rayskich. W 1928 r. Stanisława z Kuszelewskich I voto Matuszewska wyszła za gen.
Ludomiła Rayskiego, dowódcę polskiego lotnictwa w latach 1926–1939. Nic dziwnego, że zamieszkali przy ul. Idzikowskiego 25. Po rozwodzie rodziców Ewa (1919—1944), córka Stanisławy i płk. Ignacego Matuszewskiego, dyplomaty i oficera Wojska Polskiego z okresu walki o niepodległość, została z matką i ojczymem. Stanisława Kuszewlewska-Rayska była pisarką, tłumaczką i działaczką harcerską. W czasie I wojny światowej należała do Komendy Naczelnej 3 Polskiej Organizacji Wojskowej Wschód. W 1920 r. prowadziła biuro prasy i propagandy Służby Narodowej Kobiet. Współzakładała, a potem wiceprezesowała Centralnemu Towarzystwu Ogrodów Jordanowskich. Była też członkinią Rady Programowej Polskiego Radia. Jej córka Ewa była harcerką. Po maturze, za przykładem ojczyma, rozpoczęła kurs na pilotowanie szybowca. Należała do Polskiego Związku Szybowcowego i Warszawskiego Klubu Wioślarek. Jesienią 1938 r. rozpoczęła studia na Wydziale Lekarskim
Uniwersytetu Warszawskiego.
W 1938 r. dom z ogrodem za 68 000 zł przy ul. Idzikowskiego 39 kupił (za 68 tys. zł) przemysłowiec branży chemiczno-farmaceutycznej, mgr Józef Bolesław Krogulecki, właściciel nowoczesnej fabryki przy ul. Ogrodowej 59A.
Opakowanie tabletek wytwarzanych w firmie J. Kroguleckiego. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
W czasie budowy domu nr 41 jego właściciel, kpt. obserwator Ryszard Woronecki, zginął 1 XI 1929 r. w katastrofie pod Strasburgiem. Krótko później zmarła jego żona, a w niewykończonym domu pozostało dwoje osieroconych dzieci. Dzięki pomocy krewnych i sąsiadów w 1939 r. udało się dokończyć willę.
W 1929 r. główna ulica osiedla „Projektowana” na wniosek mieszkańców dostała imię mjr. Ludwika Idzikowskiego. Lotnik zginął podczas próby przelotu nad Atlantykiem. By odróżnić te ulice od innej, której patronował architekt Adam Idźkowski, w dokumentach funkcjonowała nazwa ulica Pilota Idzikowskiego.
Nazwy ulic (Ikara istniejąca od 1930 r., Idzikowskiego, Obserwatorów) wiązały się z lotniczym charakterem osiedla. Co więcej, przed wojną tuż przy ul. Ikara była ul. Samolotowa. Zniknęła po 1944 r. Nazwa Obserwatorów odnosiła się do żołnierzy obserwujących i pilnujących danego terenu.
Widoczna ul. Samolotowa oraz (na niebiesko) granica między XVI (po lewej) i XX (po prawej) komisariatem policji. Plan Warszawy z 1935 r. Źródło(dostęp 12 VII 2023 r.).
Ul. Samolotowa widoczna na planie Warszawy z 1938/1939 r. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Dom przy ul. Ikara 1 powstał ok. 1936 r., przy ul. Ikara 2 — w latach 1936—1938. Willa przy ul. Ikara 5 pierwotnie należała do Spółdzielni Mieszkaniowej Oficerów Lotników. Ma dwie kondygnacje i powierzchnię 120 m2 (5 pokoi) wraz z ogrodem. Dom jest prosty w formie, podobny do sąsiednich budynków.
W 1938 r. kupili go Lidia ze Starkmethów (1892—1983) i Wiktor (1891—1941) Przedpełscy. Dla obojga było to drugie małżeństwo. Mieli synów (Jana i Tadeusza), dodatkowo Lidia córkę z pierwszego małżeństwa (Halinę Lidię Duma de Vajda Hunyad, ur. 1911 r.), Wiktor syna z pierwszego małżeństwa z Olgą Ratiani (Czesława). Wiktor Przedpełski (niespodzianka, urodził się w Krasnem w moim rodzinnym powiecie przasnyskim!) był żołnierzem, działaczem socjalistycznym i niepodległościowym, inżynierem chemikiem. Dostał Virtuti Militari m.in. za służbę w czasie wojny polsko-bolszewickiej i powstań śląskich, ale też Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski, Krzyż Niepodległości i Krzyż na Śląskiej Wstędze Waleczności i Zasługi. Był posłem na Sejm RP z listy BBWR, a jego brat Bolesław senatorem.
Wiktor Zygmunt Przedpełski między 1933 a 1934 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Lidia z córką Haliną. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Lidia Przedpełska w latach 30. XX w. Fot. M. Ferszt, Warszawa. Źródło: H. Martin, Nic się nie dzieje bez przyczyny, Londyn 2008.
Tadeusz i Jan Przedpełscy przed wyjazdem do szkoły w Wiedniu. Fot. Muza, Warszawa. Źródło: H. Martin, Nic się nie dzieje bez przyczyny, Londyn 2008.
Rodzina Przedpełskich. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
W księgach hipotecznych zapis na dom przy ul. Ikara 5 pojawił się we wrześniu 1938 r. Przedpełscy wzięli na dom dwa kredyty w złocie z Banku Gospodarstwa Krajowego: 31,5 tys. zł na 25 lat oraz 18,9 tys. zł na 34 lata (łącznie 50,4 tys. zł), oba spłacane w dwóch ratach rocznych, oba oprocentowane. W umowach na pożyczkę zawartych 25 I 1932 r. zapisano: niezapłacenie w terminie choćby jednej półrocznej raty amortyzacyjnej wraz z dodatkiem na koszty zarządu — pociągnie za sobą utratę praw dłużnika prawa spłacania pożyczki ratami i jednorazowo bez wezwania płatność prze terminem całej nieumorzonej pożyczki wraz z wszelkimi innymi należnościami.
Przed 1939 r. przy ul. Ikara 15 mieszkał Stefan Śledziński-Lidzki (1897—1986), dyrygent orkiestr wojskowych i koncertów Wileńskiej Orkiestry Symfonicznej, wykładowca Państwowego Konserwatorium Muzycznego, Konserwatorium Warszawskiego i Staatliche Musikschule (Państwowej Szkoły Muzycznej) w Warszawie, doktor muzykologii (Uniwersytet Jagielloński, 1932), po 1934 r. kierownik działu muzycznego na Wydziale Sztuki Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Mieszkanie w tej części Mokotowa otrzymał zapewne dzięki doświadczeniu zawodowemu (w latach 1921—1925 był kierownikiem referatu muzycznego w Ministerstwie Spraw Wojskowych) i służbie w wojsku(w I wojnie światowej w Legionów Polskich, w II RP oficer piechoty, od 1929 major). Należał do AK, w 1944 r. zorganizowałorkiestrę dętą, z którą występował w czasie powstania w Śródmieściu. Po wojnie przeniósł się na Wybrzeże, gdzie pracował w zawodzie. W 1949 r. wrócił do Warszawy, by uczyć w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej. Był inicjatorem powstania Instytutu Pedagogiki Muzycznej Akademii Muzycznej w Warszawie (1971).
Stefan Śledziński-Lidzki jako kapitan. Źródło (dostęp 17 VII 2023 r.).
W latach 30. XX w. przez ul. Puławską, przy ul. Ikara, biegły tory Kolejki Grójeckiej. W 1935 r. po rozebraniu toru dowozowego kolejkę skrócono do ul. Odyńca, a potem do ul. Ikara. Jeszcze długo później na wysokości ul. Idzikowskiego w poprzek jezdni biegł ślad przedwojennego przejazdu kolejki z parzystej na nieparzystą stronę ul. Puławskiej. W 1937 r. linia kończyła się na stacji Szopy, w miejscu dzisiejszego metra Wilanowska. Pisałam o tym w tekście o Szopach Polskich: KLIK.
Osiedle rozwijało się. W 1930 r. Spółdzielnia mieszkaniowa oficerów-lotników w Mokotowie zwróciła się do magistratu o ułożenie chodników na ul. Pilota Idzikowskiego, Ikara i Obserwatorów, powstających na terenie tej spółdzielni. Ponieważ magistrat nie posiada na ten cel kredytów, na propozycję spółdzielni zdecydowano, że betonownia miejska udzieli spółdzielni kredytu w formie płyt betonowych, należność za które pokrywać będzie w roku przyszłym. Koszty zaś robocizny przy układaniu chodników pokryte będą z funduszów miejskich. W 1931 r. przy ul. Idzikowskiego i Ikara postawiono 28 lamp elektrycznych. W 1939 r. sklepie kolonialno-delikatesowym Schweitzerów przy ul. Idzikowskiego 41 można było kupić „Kurjer Warszawski”, ale też napoje wyprodukowane przez Jacka Karpińskiego (1927—2010), syna Adama i Wandy Karpińskich, późniejszego żołnierza Szarych Szeregów, a po wojnie inżyniera elektronika i wybitnego informatyka. Na południe od ulic Cisowej, Bzowej i Bukowej planowano południową obwodnicę Warszawy, odchodzącą na zachód od ul. Puławskiej. Widać to na poniższym planie. Plan pokazuje też granicę między komisariatami policji wyrażoną niebieską linią: XVI (na lewo) i XX (na prawo).
Plan Warszawy z 1935 r. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Widok na park Arkadia z tarasu pałacu Królikarnia, 1935—1939 r. Fot. Tadeusz Przypkowski. Archiwum negatywów Muzeum im. Przypkowskich w Jędrzejowie. Źródło (dostęp 7 II 2024 r.).
Jednocześnie powiadano, że tu „diabeł mówi dobranoc”. W 1935 r. tak opisywano osiedle przy ul. Idzikowskiego: Część domków znajdująca się na górze na wysokości ulicy Puławskiej ma dobre powietrze, o ile nazwać je można dobrem, no, i łatwy dostęp. Lecz kilkadziesiąt metrów dalej widzimy grupę domów, położonych w kotlinie. Z lewej strony znajduje się jeziorko, leżące na terenie parku, w którym działa gimn. Giżyckiego. Do jeziorka tego spadają liście, które teraz na wiosnę zaczynają gnić i zatruwaćpowietrze mieszkańców zajmujących wille z tej strony. (...)
Drugi szereg will z prawej alejce ma znowu przepiękny widok na głęboki rów, w którym takie przez cały rok gniją najrozmaitsze odpadki. Dostanie się do tej nisko i położonej części kolonji, w okresie roztopów wiosennych, daje okazję do czynów wymagających odwagi i rozpaczy. Ponieważ mieszkają tu rodziny wojowników, dlatego prawdopodobnie nie postarano się o położenie chodnika albo jakiegoś tymczasowego dostępu, by wojskowi narażeni na niewygody w czasie warty, nie zapomnieli o nich w czasie pokoju.
Rok później pisano o okolicy jako o kolonii zwanej „kolonją na błotku”.Jedną ze smutnych osobliwości tej kolonii są jej szpetne drewniaki. Z wyjątkiem trzech, czy czterech murowanych domów — same drewniaki. Dlaczego? Przecież pęd do budowania w tej dzielnicy jest niemniejszy, niż w innych. Tak, ale kompletnie „zamrożony” jest powolną procedurą miejskiego wydziału regulacji i rozbudowy, który przez 2—3 lata nie zatwierdza planów budowlanych. Wobec tego niema innej rady, jak klecić prowizoryczne drewniaki. Mnożą się one, jak grzyby po deszczu. — Często powstają dosłownie w ciągu jednej doby: sąsiad słyszy przez noc stukanie, skrzypienie furmanek, a już rano ma przed sobą „bungalow”, którego jeszcze wieczorem nie było. I z miejsca sprowadza się właściciel, aby wyminąć ustawę, która takie niezamieszkałe rudery pieczętuje. Karygodna opieszałość władz budowlanych powoduje zeszpecenie najbliższych okolic Kolonii Lotniczej i parku Giżyckiego. A wszystko dlatego, że zwiezionych materiałów nic wolno użyć aż do czasu otrzymania pozwolenia na budowę, co zresztą jest słuszne, tylko, że zbyt długo trwa.
Poniżej publikuję kilka ogłoszeń prasowych dotyczących omawianego terenu. Wszystkie pochodzą z okresu międzywojennego.
II wojna światowa
Leszek Kosiński z ul. Obserwatorów 16 zapamiętał pierwsze naloty niemieckie w we wrześniu 1939 r.: samoloty, w powietrzu bombowce, polskie myśliwce kręcące się koło nich — to były te PZL 11, które miały nas bronić. (...) były walki w powietrzu i strzelała artyleria przeciwlotnicza. Ten wizerunek, który pamiętam, te wybuchy artyleryjskie, to znaczy takie obłoczki pokazujące się na niebie i potem grad odłamków spadających. My, dzieci, zbieraliśmy te odłamki, niektóre jeszcze gorące, co było zajęciem dosyć głupim, dlatego że te odłamki były czasem dosyć spore, wielkości powiedzmy czterech kostek cukru czy sześciu kostek cukru, więc jakby taki kawałek stali rozszarpanej spadł na głowę, to mógł zrobić dużą krzywdę.
Kosiński tak opisuje pierwsze dni wojny: to było chyba jeszcze w czasie nalotów — zapalił się tam pałac w Królikarni. (...) Pamiętam pożar Królikarni, słup ognia bijący z kopuły głównej tego pałacu. To był taki przerażający widok (...). Później cały czas właściwie siedzieliśmy w naszym domu na Obserwatorów. Ojciec wyjechał z ewakuacją lotnictwa dosyć szybko, chyba 5 czy 6 września, ja zostałem z matką. Tam zaplątały się jakieś znajome panie, matka moja nie mogła chodzić za bardzo, była tak złożona tą chorobą, że właściwie była prawie cały czas w łóżku.
Opuszczone przez uciekających lub zniszczone domy zajmowały różne osoby, czasem przypadkowe, czasem rodzina przedwojennych właścicieli. W połowie września 1939 r. willę przy Idzikowskiego 9 zajęła rodzina Zbigniewa Wiśniowskiego, spokrewniona ze Stanisławem Wojciechem i Zofią Agatą Karpińskimi. Ale w końcu znalazła się (...) rodzina Tadeusza i w związku z tym trzeba było szybko znaleźć [inne mieszkanie]. I to był już mniej więcej 1940 rok, chyba pod jesień czy coś takiego, [kiedy] pojawili się. I tata znalazł (...) taki domek dwuizbowy. (...) domek parterowy, drewniany przy ul. Puławskiej 117. Tadeusz Wiśniowski, ojciec Zbigniewa, zajął się naprawą blaszanych garnków. Działał jako jedyny w tamtej okolicy elektro-mechaniko-hydrauliko-et cetera. Zaangażował się też w konspirację.
Przed powstaniem warszawskim w willi przy ul. Zawrat 3 zamieszkała rodzina Skarbińskich: prawnukowie prezydenta Lwowa Michała Michalskiego Adam (1921—2016) i Stanisław Edmund (1923—1997) oraz prawnuczka Maria (po mężu Zawilińska) wraz z rodzicami, Władysławem i Marią z Legeżyńskich. Stanisław i Adam Skarbińscy walczyli w 1944 r.
Adam Skarbiński „Ryś” (1921—2016). Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Stanisław Edmund Skarbiński „Nowy” (1923—1997). Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Pod tym samym adresem — Zawrat 3 — mieszkali też łączniczka Barbara Szurig (po mężu Werner) „Basia” (1924—2022), córka Wacława i Marii z Sadkowskich, oraz podpułkownik służby stałej piechoty Lucjan Trzebiński „Dowoyna”„Dowoyno” (1893—1945), syn Adolfa i Wandy. Oboje walczyli w powstaniu warszawskim.
Barbara Szurig „Basia” (1924—2022). Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Cezary Wojtczak opowiadał, że w połowie października 1939 r. jego rodzina wynajęła mieszkanie przy ul. Puławskiej 117, gdzie mieszkał przez całą okupację i powstanie warszawskie, a także po powrocie do Warszawy, aż do czasu, kiedy się ożeniłem i wyprowadziłem się na swoje gospodarstwo. Tak opisywał okolicę: Mieszkaliśmy na parterze przy zejściu do piwnicy (...). U nas to właściwie nie było tak dużo domów, bo ulica Woronicza to po prawej stronie były dwa budynki i szkoła, a dalej to były chałupy wiejskie. Tam pani Wodnicka hodowała kozy, z których braliśmy mleko. Po lewej stronie były ogródki działkowe.
Chłopiec zaangażował się w działalność konspiracyjną. Wojtczak opowiadał: miałem taką bluzę na gumkę i się te gazetki wsuwało pod bluzę i zanosiłem pod wskazany adres. Jednym z adresów była „willa pana marszałka”. Tak się to nazywało. Na ulicy Zawrat [nr 22 — przyp. M.WK.] jest ta willa, do dzisiaj, ona ocalała. (...) podobno ona była własnością marszałka sejmu przed wojną. Chodziłem do „willi pana marszałka”, pukało się, drzwi otwierała pani. Wyjmowałem i jej dawałem te gazetki. Ale jednego razu też niosłem gazetki, przychodzę do tej willi, sięgam pod bluzkę, a gazetek nie ma, bo gdzieś po drodze wypadły. No i tutaj moja naiwność się okazała, bo wróciłem z powrotem tą trasą i szukałem tych gazetek, gdzie one leżą. Jak by się tak ktoś zapytał: „Chłopiec, a czego ty tak szukasz?”, to by mogło być mało przyjemnie. (...) Gazetki zginęły. Ktoś znalazł i zabrał te gazetki. (..) Puławska 117 był taki sklep, narzędzia rolnicze i ci właściciele mieli samochód. Raz Niemcy się zatrzymali przed tym samochodem i mnie wołają: „Chodź tu, bracie!”. No to miałem wtedy stracha. Co oni tu ode mnie chcą? Ale oni nic nie chcieli specjalnie. Ławeczki tam były, [chcieli,] żeby te ławeczki poskładać, i mnie wypuścili. Bronisław Opacki z Obserwatorów 16 także miał doświadczenie kolportażu prasy konspiracyjnej. Opowiadał: przy ulicy Naruszewicza (...) kiedyś szedłem w szarej jesionce z kieszeniami wewnątrz, przenosiłem gazetki. Patrol niemiecki zatrzymał mnie i rewidował, po prostu otwierali jesionkę. Nie zaglądali do kieszeni, nie widzieli gazetek. To, co człowiek przeżywa w takim momencie, to zostaje na długo. Niedaleko stamtąd jest ulica Idzikowskiego, idzie od Puławskiej w dół na kolonię lotniczą. Wracając wieczorem — to musiała być jesień, bo godzina policyjna w Warszawie była chyba o godzinie ósmej — to było przez godziną policyjną, patrol nas zatrzymał. Mając w pamięci doświadczenia z notatkami uciekłem stamtąd, nie czekając co będzie dalej. Nikt za mną nie strzelał, nic się nie działo, przeszło to wszystko spokojne.
Zbigniew Wiśniowski opowiadał o początku września 1944 r.: przestaliśmy nocować w tej piwnicy, tylko [nocowaliśmy] w sąsiedniej jednopiętrowej willi opuszczonej przez ich właścicieli, ale w pełni wyposażonej w urządzenia do spania. Tam żeśmy sobie urządzili legowiska noclegowe. (...) I tam żeśmy spali i było (...) prawie że luksusowo.
Przed powstaniem przy ul. Czerniowieckiej 2 mieszkała Alina Popiel. Z mężem Janem miała córkę Janinę (po mężu Dutkiewicz, ur. 1924 r.). Janina opowiadała: W trzeciej willi od Czerniowieckiej, na Ikara, mieszkał Żwirko, ale był ożeniony z Niemką i tam miał syna. Chodzi o Franciszka Żwirko (1895—1932), porucznika i pilotaWojska Polskiego, pilota sportowego, który razem z inż. Stanisławem Wigurą w 1932 r. w zawodach „Challenge” zdobył I miejsce i puchar międzynarodowy dla Polski. Z żoną Agnieszką z Kirskich (1907—1957) miał syna Henryka Franciszka (1930—2007).
Agnieszka, Henryk i Franciszek Żwirkowie, 1932 r. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Popielówna wspominała: na parterze tej willi [zamieszkałej przez Żwirków — przyp. M.WK.] mieszkała komendantka policji kobiecej przed wojną,(...) i ona mnie wciągnęła do konspiracji w 1943 roku. Chodzi o Stanisławę Filipinę Demetraki-Paleolog (1892—1968). To wybitna działaczka niepodległościowa ze stopniem podpułkownika Wojska Polskiego, członkini Polskiej Organizacji Wojskowej, uczestniczka wojny polsko-ukraińskiej oraz polsko-bolszewickiej, komisarkaPolicji Państwowej, w czasie II wojny światowej funkcjonariuszka Policji Polskiej Generalnego Gubernatorstwa, następnieczłonkini Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej w stopniu kapitana, uczestniczka powstania warszawskiego. Była też ministrą w rządzieAntoniego Pająkana uchodźstwie (1955—1957).
Pkom. Stanisława Filipina Demetraki-Paleolog, kierowniczka referatu policji kobiecej w Komendzie Głównej Policji Państwowej, 1927 r. Źródło: NAC (dostęp 18 VII 2023 r.).
Mieszkanie przy ul. Idzikowskiego 29 kupił od Żwirkówinżynier rolnik Józef Daszewski. Zamieszkał tu z żoną Anną z Sulimierskich oraz synami Witoldem (1924—1944), Pawłem (1930—2006) i Maciejem (1932—2019). Ten ostatni wspominał: To był 1941–1942 rok, jak żeśmy się tutaj [urządzili w Warszawie]. Mój brat do konspiracji przystąpił w 1942 roku bodajże, bo nigdzie nie ma, naturalnie, żadnych dokumentów. Wiem, że w 1943 roku skończył Podchorążówkę [AK]. Jak zaczęła się wojna, [brat urodzony w 1918 r. — przyp. M.W.K.] Zbigniew na froncie, [siostra urodzona w 1916 r. — przyp. M.W.K.] Krystyna [z mężem uciekała do] Kowla – potem okupacja. Ojciec pracował w Kazimierzu (...). Brat [Witold] zaprzysiężony 1942 rok. Podchorążówkę skończył jako plutonowy podchorąży w marcu 1944 roku. Ojciec zajmował się różnymi sprawami: konia kupił, furmankę, robił przeprowadzki, węgiel rozwoził. (...) Mama się zajmowała gospodarstwem cały czas. Siostra moja miała już jedno dziecko w 1940 roku, drugie w 1942 roku, tak że przyjeżdżała [z Pinczowa], bo jej mąż był nadleśniczym. Przyjeżdżała tutaj, tutaj rodziła i tutaj się jakoś te pierwsze dni zajmowała. (...) To było mieszkanie, takie dwie połówki, dwa bliźniaki. Z tym że myśmy mieli piętro, na dole mieszkała pani Turbiakowa (żona pilota). Bo to w ogóle było osiedle pilotów. Z drugiej strony, następny numer, też dwa mieszkania, góra i dół. W naszym domu, w czasie naszej nieobecności, (...) bo ojciec w międzyczasie dostał pracę w majątku Wielka Wola, koło Rawy Mazowieckiej (...) dwie rzeczy zaistniały w naszym domu. Pierwsza, to było zamurowanie ściany strychu. Ale tak zamurowanie, że był wycięty otwór „drzwiowy” i w ten otwór „drzwiowy” wchodził (idealnie) drugi mur [ruchomy]. Tak że jak to było zamknięte, to w ogóle nie było widać, że jest jakieś [wejście]. To wszystko było delikatnie zrobione przez jakichś artystów, (...) murarzy. I tam były wszystkie składy. Było tam radio, były wszystkie składy czegokolwiek, żeby się nikt nie natknął na to w czasie rewizji. Brat Konstanty (1922—1940) zginął w Oświęcimiu.
Zdjęcie wykonane w dniu imienin Anny Daszewskiej 26 VII 1944 r. Od lewej: dwunastoletni Maciej Daszewski, Paweł Daszewski (1930—2006), Witold Daszewski (1924—1944), Zbigniew (1918—?) i ojciec Józef Daszewski. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Po spaleniu przez niemiecki czołg domu przy ul. Solec 6 (3 VIII 1944 r.) Czesław Władysław Krulisz (1912—?) przeprowadził się do willi przy ul. Idzikowskiego 5/7.
Wiemy, co się działo z niektórymi osobami mieszkającymi przed wojną na obszarze Szop Francuskich. We wrześniu 1939 r. Przedpełscy z ul. Ikara 5 wyjechali do Rumunii, potem do Francji, a w 1940 r. do USA. Dzieci Czesław i Halina oraz inne osoby z rodziny zostały w Warszawie.
Halina Martin z córkami Barbarą i Krystyną w domu przy ul. Ikara 5, 1939 r. Źródło: H. Martin, Przypadek albo przeznaczenie, Londyn 2007.
Lidia i Wiktor Przedpełscy w Nowym Jorku w 1941 r. Źródło: H. Martin, Nic się nie dzieje bez przyczyny, Londyn 2008.
W liście z 26 XI 1939 r. Halina Martin powiadomiła rodziców, że odbudowała dom przy ul. Ikara 5, gdzie mieszkali ciotka Janka, Wiktorek, Hala i Tadek. W czasie powstania warszawskiego Halina Martin pracowała w Biurze Informacji i Propagandy AK jako redaktorka dziennika powstańczego „Warszawa Walczy”. Do 1944 r. wykorzystywała nieruchomość przy ul. Ikara jako schronienie dla AK.
Dom przy ul. Obserwatorów 6, październik 1939 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
W dniu 25 IX 1939 r. Niemcy zdobyli Fort Piłsudskiego obsadzony polskim punktem oporu. Kosiński tak zapamiętał ten czas: Jak nastąpił ostateczny atak na Warszawę, to wtedy oczywiście schowaliśmy się do piwnicy. (...) to nie były żadne mieszkalne suteryny, to były piwnice przeznaczone do magazynowania rzeczy – węgiel, ziemniaki, jakieś tam rzeczy… Siedzieliśmy w tej piwnicy przez dwa, trzy dni i potem usłyszeliśmy pierwszych Niemców, jak wpadli do naszych ogrodów. Te ogrody miały dosyć luźną zabudowę, i przed domami wzdłuż ulicy Obserwatorów był kanał, wzdłuż tego kanału była linia obrony, czyli były stanowiska wykopane, okopy i siedzieli tam żołnierze, którzy do nas przychodzili. Dawało im się jeść, potem pościągali jakieś materace, jakieś koce żeby się zabezpieczyć, bo jednak to trwało dobrych kilka dni. Ta linia obrony została przełamana prawdopodobnie bardzo szybko, nie wiem co się z tymi żołnierzami stało, czy uciekli czy zostali ranni czy zabici… Niektórzy [byli] zabici, bo potem groby widzieliśmy, takie płytkie, żołnierskie groby, że nieraz buty wystawały z grobu, albo tylko tak było lekko przysypane, hełm na tym grobie leżał, ale to już trochę później. Wracając do momentu przełomu, siedzimy w piwnicy i pierwsze niemieckie słowo jakie słyszymy to: Raus!, czyli wychodzić, wynosić się. Wygonili nas z tej piwnicy, kazali nam usiąść wzdłuż domu i widzieliśmy moment ataku, to znaczy ci żołnierze niemieccy biegli do ataku i widzieliśmy: po dwóch po trzech, grupkami przebiegali przez te ogrody. Dziwny był taki jeden widok: żołnierz, który biegł z karabinem zarzuconym na ramię, w ręku trzymał słoik z konfiturami, czy z kompotem i jadł szybko i kilka pocisków padło. Jak się potem okazało, to niemiecka artyleria jeszcze się nie dostosowała do postępu ataku i strzelała do nich, to znaczy wybuchy były pomiędzy tymi atakującymi żołnierzami, oni padali szybko – żołnierz dobrze wytrenowany oczywiście jak słyszy wybuch to pada. My byliśmy święcie przekonani, że ich zabili, strasznie nas to ucieszyło, że nareszcie widzimy jak Niemcy giną. Niestety, wstawali i biegli dalej. Siedzieliśmy tak przez parę godzin tam na zewnątrz, tego dnia. Potem, nie pytając nikogo, cichutko poszliśmy sobie z powrotem do piwnicy i do rana przesiedzieliśmy w tej piwnicy i rano znowu – Raus!, Raus! i tym razem już nas wygonili. Po prostu kazali nam iść przed siebie, to znaczy na południe w kierunku Służewa. Tak to wyglądało, że wzdłuż drogi stali niemieccy żołnierze od czasu do czasu. Droga była gruntowa, pamiętam, że taka czarna jakaś była, szuter chyba czarny i te niedobitki z Kolonii Lotniczej, głównie kobiety i dzieci, właściwe mężczyzn tam prawie nie było, chyba że jacyś starzy. Tak szliśmy tą drogą. Co jakiś czas towarzystwo stawało, bo każdy niósł to, co mógł unieść, więc jakąś walizkę, jakąś teczkę, jakiś plecak, a ci: Weiter! Weiter! Raus! – to było drugie słowo, którego się nauczyłem. Tak maszerowaliśmy aż do wsi Wolica. Tam w końcu już nikt na nas nie wrzeszczał, tam zatrzymaliśmy się na trzy dni. Po trzech dniach zapytaliśmy jakichś oficerów niemieckich – była [z nami] moja nauczycielka ze szkoły czy z przedszkola, która umiała trochę po niemiecku – czy możemy już wracać? I wreszcie po trzech dniach powiedzieli: tak, możecie wracać. Wtedy mama wynajęła jakiegoś tam chłopa ze wsi z wozem, kupiła – bardzo przezornie – jakiś worek ziemniaków, worek kaszy, czy czegoś, tak że mieliśmy trochę zaopatrzenia, i tym wozem w kilka osób – dwie, trzy panie i ja – wróciliśmy do naszego domu. Dom był w tym czasie już splądrowany, bo jednak w czasie wszystkich tych wydarzeń ciągle byli jacyś sąsiedzi, którzy plądrowali domy. Rabunek był częścią całego tego rozwoju sytuacji. Dom był trochę splądrowany, ale nie bardzo, dlatego że na całej tej Kolonii kwaterował pułk żandarmerii wojskowej austriackiej i ci Austriacy zachowali się dosyć przyzwoicie. Po pierwsze, pozwolili nam wrócić do naszego mieszkania, wprawdzie tylko do kuchni, więc bardzo ciasno było, ale niemniej pod dachem. Po drugie, dawali nam jeść, to znaczy były kuchnie polowe, nawet stała kuchnia polowa w naszym ogrodzie, i zapraszali nas – jak chcemy, żebyśmy brali to, co oni dostawali. Ale po trzech, czy czterech dniach wynieśli się i wtedy zaczęło się coraz gorzej, bo wtedy rabusie przychodzili. Pamiętam nocami – były oczywiście wybite wszystkie okna i na chodnikach leżało potłuczone szkło – najlepszy sposób żeby zauważyć, że ktoś nadchodzi, to było właśnie to skrzypiące szkło. Nocami [ten odgłos] był przerażającym sygnałem, że idą rabusie. Oczywiście te panie nie bardzo były w stanie się bronić w razie gdyby nas napadnięto. Nigdy taki napad nie nastąpił. Były próby dostania się do nas, ale jak podnieśliśmy krzyk, to jakoś się rozwiązywała ta sytuacja. I tak to trwało przez dobrych parę dni. Potem mieliśmy znajomego stolarza, który nam zabił okna deskami, więc to już trochę było lepiej. Potem wrócili sąsiedzi z góry, którzy uciekli – jak to niektórzy ludzie poszli na wędrówkę z Warszawy – ale ta rodzina też wróciła, to też była rodzina lotnicza.
Jan Edmund Tenerowicz „Bronisław”, mieszkaniec górnego Mokotowa, opowiadał o początku wojny tak: Jak Niemcy przypuścili ten ostateczny szturm, (...) mężczyzn pogonili w zasadzie w stronę linii frontu, wygarnęli wszystkich z domów i pogonili na linię frontu, a potem ich wycofali. Nas cywilów także w pierwszym momencie pogonili w stronę kolonii Lotników, Idzikowskiego i Ikara, a potem nas wycofali i pogonili nas aż do Wolicy. I tam jedną noc przeurzędowaliśmy w oborze na słomie. Na głodniaka oczywiście. Potem na drugi dzień pogonili nas do kościoła Świętej Anny w Wilanowie, i tam spędziliśmy noc. (...) Byłem świadkiem jednocześnie, jak fort na Sadybie poddał się, dalej szli ci żołnierze właśnie przez Wilanów do niewoli. Następnego dnia wróciliśmy do domów. Jeszcze niemieckie tabory konne ciągnęły ulicą Potoki dalej do Warszawy.
Fort Piłsudskiego 26 IX 1939 r., w prawym dolnym rogu osiedle lotników. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
W dniu 24 X 1940 r. z domu przy ul. Idzikowskiego 31 gestapo zabrało ppłk. pilota Teofila Dziamę. Został aresztowany wraz z całą rodziną. Zginął w Auschwitz 11 X 1943 r.
Bronisławowi Opackiemu mówiono, że zimą 1939/1940 był taki mróz, że ludzie nie mieli czym palić, ogrzewać mieszkań, więc wycięli wszystkie drzewa z całej skarpy.
Dom przy ul. Idzikowskiego 25 został uszkodzony, nie można było w nim mieszkać. Dlatego Stanisława Kuszelewska-Rayska wraz z córką Ewą Matuszewską przekazała mieszkanie niepokalankom. Po remoncie powstał tu sierociniec dla dzieci. Po 1945 r. właściciel willi, gen. Ludomił Rayski, nie mogąc wrócić do kraju (w 1939 r. został oddelegowany do ewakuacji polskiego złota przez Rumunię na Zachód — podobnie jak ojciec Ewy — a potem był oficerem łącznikowym do brytyjskiego Lotnictwa na Bliskim Wschodzie i w Północnej
Afryce), podarował dom na własność niepokalankom.
Maciej Daszewski z Idzikowskiego 29 (w latach 1943–1945 Szczecińska, Stettiner Strasse) zauważył, że przed wybuchem powstania czuć było atmosferę ekscytacji, oczekiwania, gotowości do walki. Wspominał: chyba 27 lipca mój brat poszedł na tak zwane zgrupowanie. To było [pożegnanie], szykował się do tego. „Wszystko dobrze będzie” – [powiedział na pożegnanie. (...)[To było — przyp.M.WK.]na Idzikowskiego. Potem się dowiedziałem, że on był na [ulicy Kaliskiej], tu mieli swoje zgrupowanie. Takie oczekiwanie na sygnał i to był 27 [lipca], już była atmosfera: Rosjanie wkroczą, nie wkroczą, tak blisko; że rozkaz „Bora” miał lada chwila zapaść. Jeszcze potem zdążył przyjechać [na chwilę], ale [27 lipca – przyp. M.W.K.] pojechał samochodem. Przyjechał już nie samochodem, coś wziął z domu (chyba 31 czy 30 lipca), jakoś tak na chwileczkę, nie nocował, tylko wyszedł. No i na tym się skończyło. To było oczekiwanie. Ale oczekiwanie… Właściwie to nie było… Jeszcze nikt nie precyzował tego, że to będzie Powstanie, tak jak to miało Powstanie być. [Myślano], że będzie jakaś współpraca z nacierającymi wojskami rosyjskimi czy… (...) Mama (...) Może nie okazywała tego, ale była zdenerwowana. Jednocześnie mój brat Zbigniew, który był porucznikiem, gdzieś tam był [na oczekiwaniu]. Nic w ogóle nie wiadomo było, gdzie on był przydzielony do jakiegoś oddziału. Nie na „Baszcie”, tylko gdzie indziej. Tak że jego nie było i Witolda nie było, tylko zostało dwóch najmłodszych i rodzice.
Ciekawa jest historia samochodu, którym poruszał się wówczas Witold Daszewski: Mój brat [Witold], razem ze swoim kolegą [Zbigniewem Zakrzewskim], który świetnie znał niemiecki, po prostu sfingowali zabranie jakiegoś samochodu z warsztatu, który był bardzo dobry – chevrolet półciężarowy. (...) powiedzieli, że to jest ważne dla czegoś, kogoś – pokazywali jakimiś legitymacjami. Samochód ten zawędrował do naszego garażu, który był przy ulicy Puławskiej, jest taki duży budynek między Królikarnią a Idzikowskiego, i tam na tyłach były szopy. Myśmy tam pracowali [z bratem Witoldem] bardzo długo, żeby samochód wyglądał inaczej, niż został zabrany. Były domalowanki, zmiany błotników, zderzaków, jakichś takich kombinacji. Mój brat ciągle jeździł tym samochodem, nie mając prawa jazdy. W międzyczasie kapitan „Wicher” (Juchnicki) zorganizował wywóz broni i wziął mojego brata [Witolda] za kierowcę i ten samochód. To było z alei Niepodległości. Z alei Niepodległości zabrali broń i dużo amunicji, około pięciu tysięcy sztuk, i jechali. Mój brat, siedział [i prowadził, obok] kolega z pistoletem na kolanach, z tyłu była broń i też dwóch chyba czy trzech i jechali Puławską – wzdłuż Wyścigów, w kierunku Piaseczna. W pewnym momencie mijali jakąś kolumnę samochodów niemieckich – gdzieś jakiś oddział przejeżdżał. Mój brat najpierw trąbił, bo oni jechali środkiem, żeby się usunęli. W końcu znalazł miejsce, żeby wyprzedzić, zaczepił o jakiś samochód [niemiecki], ale dodał gazu i [uciekał]. Ale dogonili go motocykliści, którzy konwojowali [transport]. Zatrzymali, coś powiedzieli, a mój brat gazu dał, odjechał. Ci z tyłu pociągnęli. Była walka, bo pociągnęli seriami ten motocykl, który był najbliżej. [Ale się udało]. Dotarli do lasów kabackich. Tam złożyli broń, złożyli cały ładunek i wracali. To było mniej więcej w maju, może w kwietniu przed Powstaniem. Potem wracali przez Wilanów, mieli bardzo dużo [kłopotu], bo opony nie mieli zapasowej i tak dalej, [ale jakoś wrócił]. (...) atmosfera w domu była taka, żeby jak najmniej wiedzieć, żeby potem nie mieć skrupułów i nie mieć problemów. Bo to nigdy nie wiadomo. Dzieci brali też na przesłuchania [i katorgę]. Jakoś się to szczęśliwie skończyło i jeszcze brat dostał [za to] pochwałę, bo nie miał prawa jazdy. Samochód w ogóle nie miał żadnych dokumentów. Podobno nasz numer telefonu był wymalowany jako numer rejestracyjny samochodu.
Kadr z filmu Eroica w reż. Andrzeja Munka, 1957 r. Widok na ul. Idzikowskiego. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Jerzy Kisieliński „Dyszel” opowiadał o przygotowaniach do powstania: Jak pierwszy alarm był, to trzeba było przewieźć cały zapas naszej broni na Służewiec, na Zagościniec, bo tam mieliśmy to rozdzielać. (...) tam kiedyś była wieś Zagościniec. (...) Jesteśmy przy Dworcu Południowym, jak jest Wilanowska, dochodzi „Maciek” dowódca plutonu, mówi: „Alarm odwołany. Trzeba to gdzieś ulokować”. (...) W końcu Gutowski Alfred, dowódca plutonu (...) mówi: „Jest tutaj nasz punkt sanitarny na ulicy Ikara”, od Puławskiej jest uliczka mała przed Dworcem Południowym i tam skręciliśmy. Nie bardzo nas chcieli przyjąć mieszkańcy tego domu, gdzie był punkt sanitarny, tam robili z akcji opatrunki, ale jak przyjechaliśmy do nich z bronią, z całym wozem, rozładowaliśmy to, to było małe nieporozumienie, nie chcieli się na to zgodzić, ale się musieli zgodzić. Zgodzili się. Rozładowaliśmy to, karabin maszynowy rozstawiliśmy w ogródku, mały ogródek był, zwolnili wszystkich, co z plecaczkami do Powstania już do punktów wyjściowych się mieli udać, na ulicy byli zawiadamiani, że mają się gdzieś schować. Pole były, kartofle, pomidory, to w krzakach przeleżeli ci chłopcy wszyscy, koledzy, co nie mieli się gdzie podziać, bo jak ktoś mieszkał na Starym Mieście, raptem się znalazł godzina policyjna na Mokotowie i tam niemiecka dzielnica, na Dworkowej Niemcy, w domu Wedla Niemcy i wszystko niemieckie punkty, patrole stamtąd wyjeżdżały, budy.
Dom przy ul. Idzikowskiego 30. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
W dniu 1 VII 1944 r. zbiórkę zarządzono w domu Heleny Czajkowskiej przy ul. Idzikowskiego 30. W willi przy ul. Idzikowskiego 33 mobilizowała się kompania K2. Karol Kwiatkowski „Technik” zapamiętał, że 25, 26 [lipca 1944 r. — przyp. M.W.K.] był alarm. (...) Nie było nikogo w miejscu spotkania, rozeszli się wszyscy. (...) byłem łącznikiem, żeby wszystkich sekcyjnych powiadomić i żeby sekcja się zebrała. (...) Mieliśmy się spotkać na ulicy Idzikowskiego numer 33. (...)na godzinę piątą. (...) Myśmy się najpierw zebrali na Idzikowskiego i tak się złożyło, że mieszkaliśmy u państwa Koczyńskich, numer 23. (...) Pan Koczyński był dyrektorem papierni za Warszawą, w stronę Góry Kalwarii.
Tomasz Prot „Tom” tak zapamiętał pierwszy dzień powstania: obierałem ziemniaki. Gotowaliśmy krupnik, żeby było dla naszych powstańców. Potem się rozpoczęła strzelanina i okazało się wtedy, że jednak jesteśmy na przedpolu i że w zasadzie to, co obejmowały grupy powstańcze, to [było] do Szustra. Z kolei Józef Piwowarczyk „Paw”, „Józef” 1 VIII 1944 r. już walczył: żeśmy się wycofali przez Puławską na skarpę w dół. Tam runął, ja wiem, chyba ze sto chłopa, lecieli na skarpę, tam jak Idzikowskiego, tam dalej jak Dolna. W końcu, patrzę, wszystko się wraca z powrotem. Taka kupa nas leci. Samoloty, meserszmity, szczekają. (...) Tak było, że nawet nie było czasu rannym się zająć. (...) Żeśmy dolecieli do Królikarni. Tam zajęliśmy stanowisko. I na tym stanowisku żeśmy kilka dni byli. (...) Na Idzikowskiego zrobili atak. Pamiętam, przeszedł jakiś facet, który mieszkał na ulicy Idzikowskiego i mówi do dowódcy: „Mam zakopany cekaem w piwnicy”. „Tak, tak”. Poszło trzech i ten cekaem wzięli i dali do rusznikarza, bo tam coś nie grało. Do rusznikarza go zanieśli i grał ten cekaem, jeszcze ja z niego potem jako amunicyjny – nie celowniczy, tylko amunicyjny – z taśmy podprowadzałem pod zamek, a kolega walił. Wystrzelił siedemdziesiąt sześć pocisków. Dowódca mówi: „Weźcie ten cekaem i ostrzelajcie tam Niemców, bo tam się okopują pod Okęciem”. Myśmy wzięli ten cekaem, ja wziąłem za lufę, on za zamek, bo tam były działki, żeśmy się podczołgali pod ten budynek, gdzie mieliśmy rozkaz się podczołgać, żeśmy oparli ten cekaem na parapecie, bo ten budynek nie był wykończony w Alei Niepodległości (...). (...) dwie karetki pogotowia żeśmy widzieli, że przyjechało.
Zaopatrzenie w broń było bardzo ważne i z każdego egzemplarza, czy znalezionego, czy zdobytego, cieszono się. Mieszkająca przy ul. Ikara Helena Majkowska „Ela” tak wspominała 1 sierpnia: Miałyśmy kiedyś zanieść tam [na Puławską 162 – przyp. M.W.K.] jakiś rozkaz, nas było trzy, poszłyśmy tam do tych chłopaków ten rozkaz im zostawić, ale już było późno, żeśmy zostały na noc u tych chłopaków. Piąta godzina rano, ja wyszłam pierwsza, bo Ikara ulica była naprzeciwko tego budynku, to tylko przechodziłam ulicę. Wychodząc z tego budynku, patrzę, dwa karabiny leżą na ziemi. Obejrzałam się z jednej strony, z drugiej strony, popatrzyłam, czy tam nikogo nie ma – nikogo nie było, wzięłam te dwa karabiny szybko do ręki i szybko przez ulicę przeleciałam, zaniosłam chłopakom, chłopaki się bardzo ucieszyły.
Jan Bandurski „Norwid” obsadzał wraz z drużyną stanowisko na linii ul. Idzikowskiego. Opowiadał: Fort mieliśmy [widoczny] (...). Tam było pole. (...) Ikara zaczyna [się] za Idzikowskiego i jest też krótka ulica, tam stoi willa, [którą] zajęliśmy. Przed nami dwieście metrów, zajęła drużyna Niemców, która pilnuje, żeby dalej nie można przejść. Tam wymiana strzałów ciągle była. (...) W willi była rodzina z małym dzieckiem, mieli kozę, żeby dziecko karmić. Oni woleli z nami być w pierwszej linii, jak gdziekolwiek [indziej]. Tam Niemcy nie bombardowali, [bo] Niemcy byli blisko. Czujki, jak się wystawiało w nocy, to oni się cofali, bo oni słyszeli niemiecką mowę. Chałupy były polskie, niemieckie. Oni się nieraz cofali, w nocy to niosło. Koza się pasła na skarpie. Kiedyś ją zabito od granatnika.
Na tym stanowisku był również Zbigniew Antoni Piórowicz „Zych”, który wspominał: brałem udział w pilnowaniu ulicy (...) Ikara. To tamtą ulicę obsadzaliśmy i tam od strony Niemców, od strony Wilanowa, powiedzmy, to było makowisko, to były makówki już puste, z których tam mak wysypano i zjedzono, ja się kładłem w tym makowisku i nasłuchiwałem, czy tam ktoś nie idzie, bo tylko taka możliwość była, a bałem się, żeby nas Niemcy nie zaskoczyli. Bo koledzy zasypiali na tych posterunkach, a ja byłem bardziej odporny i nie spałem, tylko gdyby tam jacyś Niemcy szli, to wystrzeliłbym raz czy dwa razy, powodując alarm.
Kadr z filmu Eroica w reż. Andrzeja Munka, 1957 r. Widok na Królikarnię spod skarpy. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Jak opowiadał Artur Nowakowski „Lis”, Na początku Powstania [reakcje cywili – przyp. M.W.K.] były bardzo życzliwe i nawet byłem na ulicy Ikara (...) i tam właśnie pani, która miała tam zapasy, wypiekała ciasto, podejmowała Powstańców z wielką życzliwością i starała się pomóc jak mogła. Leszek Kosiński miał podobne przemyślenia o stosunek cywili do powstańców: Był bardzo życzliwy. Nigdy nie napotkaliśmy się na jakąś nieżyczliwość (...). Po części to się wiązało także i z tym, że wiele tych rodzin mokotowskich znaliśmy, to było się wśród znajomych. Na Kolonii Lotniczej wszyscy się znali. (...) nocowałem u pani Rostkowskiej, to była matka jednego z naszych chłopców, który był i w mojej drużynie i kolegą na kompletach i nawet w jego mieszkaniu odbywały się komplety. Ranna w pierwszych dniach powstania Maria Smoleńska (ur. 1934 r.) opowiadała: Do fortów mnie nieśli na noszach. Przenieśli mnie przez Puławską, weszliśmy do Królikarni (…), postawili moje nosze pod schodami. (…) Powstańcy powiedzieli, że nie znają hasła i dalej nie pójdą. Żeśmy zostały i znów nas przeniesiono na Idzikowskiego do prywatnego domu. Ta willa była pani Makowskiej. Miałam wtedy swoje imieniny, dostałam od pani Makowskiej piękną różę. Jak się dowiedziała, że mam swoje święto w takich warunkach, to ścięła najpiękniejszą różę z ogródka i mi przyniosła. Tak że to było wspaniałe święto.
Maciej Daszewski tak zapamiętał początek powstania: Zobaczyliśmy na Zawrat, okna nasze wychodziły na Zawrat, jak szło czterech czy pięciu zgarbionych, każdy trzymał po granacie w ręku. A pierwszy trzymał pistolet, jeden jedyny, rewolwer. Rozglądali się, pytali [o Niemców]. Walk tam nie było, na samej naszej ulicy nie było, tak że mogli iść do samej Skarpy Idzikowskiego, która wychodziła na Wilanów, obecnie Stegny i tak dalej. A potem, jak już żeśmy się zorientowali, to poszliśmy z ojcem na budowanie barykady. Barykada była mniej więcej od muru Królikarni aż na drugą stronę wyspy [ulicy Puławskiej]. (...) Potem, na drugi, trzeci dzień, nie wiem już, nie pamiętam, zgłosiliśmy się na Woronicza. To już było po zajęciu [szkoły], bo najpierw Woronicza jeszcze się broniło (...). (...) jak już Woronicza było kwaterą główną Mokotowa, „Baszty” – były tam kuchnie, były różne jakieś rozkazy, jakieś telefonistki. Myśmy się zgłosili [do służby], żeby dali nam jakieś zajęcie.
W willi przy ul. Ikara działał ośrodek dla dzieci sprowadzonych z Zamojszczyzny. Anna Dulęba-Stec „Giewont” opowiadała: Myśmy prowadziły prace społeczne, opiekowałyśmy się grupą dzieci (...), jakieś dziecięta od pięciu do dziesięciu lat (...). Myśmy tam jeździły po południu i zajmowały się tymi dziećmi jak przedszkolanki. Bawiłyśmy się, zdobywałyśmy wśród znajomych ubranie, bo one były strasznie nędzne.
W domu przy ul. Idzikowskiego 35/37 mieściła się bursa RGO. Włodzimierz Dusiewicz szczegółowo wspominał czas, gdy trafił do internatu dla chłopców przy ul. Idzikowskiego zorganizowanej w dwóch willach, który prowadziły instruktorki harcerskie: Był wprowadzony bardzo ostry rygor, można powiedzieć: niemalże wojskowy. (...) Trochę przypominało wojsko, bo to chłopcy, rygor, godzinny grafik. Trzeba było wszystko robić samemu, [były] dyżury. Byliśmy mniej więcej w jednym wieku i wszyscy ci chłopcy, którzy byli w internacie, stracili ojców w kampanii wrześniowej. To były półsieroty z rożnych stron Polski. (...) warszawiacy mieli swoje własne domy, po co im internat? To byli ludzie, których wojna wyrzuciła z domów. Byli z Pomorza, z Wielkopolski, ze Śląska, ze Lwowa, z Wilna, z Polesia. Nas było około czterdziestu chłopców w jednym budynku i około trzydziestu w drugim budynku, starszych. Budynki były podzielone. Pod jednym numerem, ale starsi mieli zupełnie odrębny program. Myśmy się raczej rzadko ze sobą spotykali, na różnych uroczystościach, ale tak, to raczej nie… Myśmy byli w szkole podstawowej, a oni byli w wieku gimnazjum, liceum. Ta różnica wieku to jednak przepaść. Okazuje się, że to było celowo i świadomie zrobione, bo oni byli w zupełnie innych organizacjach. Oni byli w „Bojowych Szkołach”, a myśmy byli w „Zawiszy”.
Początkowo nas, że tak powiem, lustrowali: jak wyglądamy, jak przeżywamy wojnę, jak przeżywamy stratę ojca. Każdy musiał opowiedzieć, (...) co przeszedł, jakie wysiedlenie, kto wysiedlił: Niemcy, Rosjanie. Całą historię. (...) Zgrupowania chłopców czy dziewcząt w internatach RGO różniły się bardzo, pod każdym względem, od normalnych, warszawskich domów chłopców czy dziewcząt, którzy byli w jakiejkolwiek organizacji, takiej jak „Zawisza”. Po pierwsze myśmy byli przez dwadzieścia cztery godziny do dyspozycji, poza tym myśmy mieli pewne obowiązki, których nie miał żaden chłopak czy dziewczyna, jak normalnie mieszkał w domu (...). Ale to się robiło z przyjemnością, bo się robiło dla siebie (...). Wszystko dostaliśmy w internacie. Zaopiekowali się nami gruntownie. Właściwie wszystkie rzeczy, które żeśmy przywieźli, to się nie nadawały do chodzenia, były zawszone, podarte, zniszczone, więc dostaliśmy w internacie ubrania, wszystko. Przeważnie z przydziałów. (...) Był dyżur w kuchni, dyżur przy wejściu, jak się robiło pranie w pralni. Było też zaopatrzenie w drzewo, w węgiel. Były piece, więc były dyżury, żeby zaopatrzyć się w drzewo, węgiel, nieraz się przywoziło węgiel, jak drzewo przywozili, to trzeba było porąbać. (...) Były dyżury, na przykład był dyżur przy wejściu do willi, jak ktoś wchodził, to: „Do kogo, w jakiej sprawie?”. Każdy z nas cyklicznie wszystko musiał przejść, aż do prasowania.
Chłopcy spali w niewielkich willowych pokojach: była ogólna szafa na ubrania, każdy miał półkę na swoje zeszyty, na książki, na swoje przybory (...),były stoliki. (...) w każdym takim pokoju było pięć do sześciu łóżek piętrowych (...). To była jednopiętrowa willa, więc myśmy zajmowali górę i trochę dołu. Na dole była kuchnia, potem pralnia, tak się nazywało specjalne pomieszczenie, już było tak zrobione od początku, od budowy przeznaczone na pralnię. Pralnia była pralnią, kuchnia była kuchnią, tylko trochę rozbudowane. Wyznaczono grafik do korzystania z łazienek.Pobudka była wcześniej, żeby nie było tłoku. (...) Grafik był czytany, dyżury były, potem była szkoła, potem powrót ze szkoły.
W internacie funkcjonowała szkoła, którą Dusiewicz tak wspominał: było to podzielone na grupy do dwudziestu chłopców, gdzie był jeden wychowawca. Była też jedna pani, wychowawczyni, harcerka. Ja byłem u mężczyzny, pan Czesław. (...) Było kierownictwo, czyli kierowniczka całości, była służba sanitarna, była pielęgniarka, była jakaś (...) księgowa (...) i wychowawcy. Inni wychowawcy dla nas, inni dla starszej grupy. (...) Jak myśmy przyszli do internatu, mieli z nami kilka rozmów, że wolno nam wybrać sobie na przykład szkołę, wszyscy nie musimy chodzić do jednej szkoły, wolno nam wybrać na przykład, jeżeli ktoś chce być ministrantem. Była modlitwa zawsze rano, codziennie. (...) Modlitwa ranna i modlitwa na wieczór, jak się szło już do snu. (...) W pokojach, każdy pokój, ale czasem wychodziliśmy na korytarz i wspólna modlitwa była na korytarzu. (...) Kierownictwo, wszyscy przychodzili, pielęgniarka, cały skład razem, taka modlitwa była.
Wychowawcy też mieszkali w willi. Byli to ludzie młodzi, w wieku 20—25 lat. Dusiewicz mówił: Mój ponad dwadzieścia lat, już był po maturze, student chyba. (...) pani Maria Trojanowska, moja kierowniczka, potem moja wspaniała instruktorka (...) już przed wojną była komendantką Chorągwi Mazowieckiej i nauczycielką „Rudego”, „Zośki”. U Batorego uczyła przed wojną angielskiego, więc już była po studiach, miała ponad trzydzieści lat, doświadczona bardzo.
Szkoła w internacie RGO służyła jako miejsce organizowania konspiracji. Ponownie oddajmy głos Włodzimierzowi Dusiewiczowi: Potem przyszedł młody pan wychowawca. To był oczywiście instruktor harcerski. Zaczął nam się przyglądać, mówi: „Pójdziemy sobie na jakąś wycieczkę?”. – „Pójdziemy”. Ta wycieczka była zupełnie inna niż normalna wycieczka, było coś innego, coś fajnego. [Sprawdzał] spostrzegawczość: „Coście zobaczyli po drodze? Coście zauważyli? Coście zapamiętali?”. Tak nas wciągał w takie różne [sprawy], co to w harcerstwie być spostrzegawczym. (...) internat organizował oficjalnie, dla wszystkich chłopców kolonie. Mówiło się oficjalnie: kolonie, finansowane przez RGO. Ale te kolonie były w głębokich lasach, daleko od Warszawy i wyglądały w ten sposób, że najczęściej była to jakaś albo szkoła, albo jakiś budynek, bursa, albo gdzieś przy plebani. Część chłopców była normalnie w budynku, a część szła do lasu i była pod namiotami i tak żeśmy się zmieniali, żeby każdy mógł przeżyć letni obóz pod namiotami. Na przykład kolonia była dwa tygodnie, to cztery dni przykładowo jedna grupa, potem wracała do budynku, druga grupa szła pod namiot. Tak to było zrobione, żeby wszyscy przeszli pod namiot i przeżyli autentyczny obóz pod namiotami, w czasie wojny. To była frajda nieprawdopodobna, warta, wszystko było. Oczywiście to było w dość dokładnej odległości. Leśniczy i gajowy wiedzieli, że coś takiego jest, bo wiem, że zawsze ktoś, jakiś gajowy z fuzją… W każdym razie myśmy wartę trzymali i to się nazywało obóz harcerski pod namiotami. (...) A kolonia miała konspiracyjny [charakter], że o namiotach nikt nie wiedział, żeśmy szli głęboko do lasu. To było raz w Śródborowie, a drugi raz w lasach chojnowskich. Dwa obozy letnie miałem zaliczone, letnie obozy harcerskie, kolonie, nie kolonie, pół obozy. Ale to przeżycie pod namiotem, to wrażenie w nocy, ognisko, to coś niesamowitego. (...) Jak myśmy wracali do internatu, następna grupa jechała po nas, tak że wszyscy przeżyli tę kolonię-obóz, po dwa tygodnie. Było sporo chłopców, widocznie nie mieli takich możliwości, żeby wszędzie nas umieścić, mieli jeden ośrodek. (...) Myśmy mieli kilka biegów na młodzika na terenie całej Warszawy. Chodziło o to, żebyśmy po pierwsze poznali lepiej Warszawę i żebyśmy poznali takie miejsca w Warszawie, które są bardzo niebezpieczne, gdzie jest zagrożenie, na przykład gdzie jest gestapo. (...) myśmy byli na Mokotowie, (...) więc trzeba było spenetrować Żoliborz. Inna grupa miała Ochotę, ja na przykład wiem, że byłem na Woli. Po raz pierwszy wtedy byłem na Woli, w ogóle Woli nie znałem. Stare Miasto – trochę tam chodziliśmy. Ponieważ chodziliśmy ubrani tak jak wszyscy, to nie rzucało się to w oczy. Nie szliśmy grupą dziesięciu chłopaków, ferajną. Po dwóch, po jednym, każdy miał wyznaczone. (...) To było na przełomie 1943–1944. Przyjęli nas do harcerstwa tak naprawdę jesienią 1943. (...) W maju było przyrzeczenie. Przeszkolenie konspiracyjne w lokalu RGO przy ul. Idzikowskiego odbył też Stanisław Edmund Skarbiński „Nowy” (1923–1997) mieszkający przy ul. Zawrat 3.
Włodzimierz Zbigniew Dusiewicz (ur. 1931). Źródło (dostęp 17 VII 2023 r.).
Aleksander Zubek, mieszkający przy ul. Zawrat, gdzie jego rodzina piekła bułki i z (...) minimalnych zarobków mama wysyłała paczki żywnościowe do oflagu dla ojca, nie należał do konspiracji, jak chłopcy mieszkający w bursie. Wspominał jednak: woziłem różne groźne paczki po mieście, czasami trafiała się broń krótka.
W sierpniu 1944 r. do internatu przy ul. z Idzikowskiego 37 trafił Marian Holc (ur. 1933 r.). Przybył tu z matką braćmi Edwardem (ur. 1929 r.) i Henrykiem (ur. 1931 r.). W bursie od czerwca 1944 r. pracowała ich matka Janina, która przeniosła się z podobnego miejsca przy ul. Królewskiej z powodu organizacji tam szpitala polowego. Holc wspominał pobyt przy ul. Idzikowskiego: Matka pracowała tutaj w charakterze sprzątaczki, a po wybuchu Powstania Warszawskiego w kuchni jako odpowiedzialna za przygotowanie posiłków dla rannych powstańców leczonych w szpitaliku polowym. Był to szpital kompanijny batalionu „Karpaty” pułku „Baszta” AK. Zgromadzono tu miesięczny zapas jedzenia dla rannych i wychowanków bursy. Na tyle musiało wystarczyć, bo tak długo miało trwać powstanie. Nikt nie zakładał, że bój będzie trwał aż 2 miesiące. Toteż po miesiącu walk zaczynało brakować żywności. Zmniejszono racje dzienne. Skończył się zapas konserw mięsnych, smalcu i mleka skondensowanego. Trzy razy dziennie gotowano zupy jarzynowe i owocowe. Pod osłoną nocy na pobliskich polach zbieraliśmy ziemniaki i warzywa, a w sadach owoce. Znikąd nie było pomocy. W szpitaliku pomagaliśmy lekarzowi i siostrze przy obsłudze rannych powstańców i cywilów, których w tym okresie było około dwudziestu.
W szpitalu przy ul. Idzikowskiego pracowała też matka Tomasza Prota, który został wychowankiem internatu. Wspominał: W szpitalu polowym leżeli głównie ludzie, którzy byli poparzeni przez „krowę”. Byli w piwnicy, uderzyła nie w dom, a chyba w okno piwniczne. Część tego się wlało i poparzyło ludzi. Tak że niektórzy byli, zdaje się, bardzo ciężko poparzeni. W każdym razie z tego, co pamiętam, był straszny smród, zwyczajnie, od gnijących... Tam już żeśmy doczekali do końca Powstania.
Ze szpitalem przy ul. Idzikowskiego związała była sanitariuszka Jadwiga Klarner-Szymanowska „Aniołek”. Opowiadała o powstańcach: Wpadali, wypadali. (...) Zgłaszali się do szpitalika na opatrunki zarówno „chłopcy” jak i cywile. Chodziłyśmy też do rannych leżących w mieszkaniach prywatnych.
W punkcie sanitarnym służył też Tadeusz Jan Stępniewski (1905–1987). Był kierownikiem punktu. W 1947 r. opowiadał: Rejon ten obejmował obszar od Królikarni po ul. Bukowińską (...). W dniu 3 lub 4 sierpnia od strony kolejki [grójeckiej] został dokonany wypad niemiecki do jednego z domów przy ul. Bukowińskiej, zamieszkałego wyłącznie przez ludność cywilną stale tam przebywającą lub zamieszkałą przygodnie. Ja znajdowałem się wówczas przy ul. Ikara, skąd dobrze słyszałem dochodzące w czasie tego wypadu niemieckiego strzały, krzyki i jęki. Na drugi dzień udałem się do tego domu przy ul. Bukowińskiej, wiedząc o tym, że Niemców już tam nie ma. Na podwórzu zastałem 13 równo poukładanych trupów, 12 mężczyzn i jedną kobietę. Stwierdziłem, że ludzie ci zabici byli strzałami w głowę dawanymi od przodu lub od tyłu. W suterenie domu znalazłem tramwajarza, nazwiska jego nie znam, był on ranny w nogę. O morderstwie na Bukowińskiej pisałam w tekście o Szopach Polskich: KLIK.
Kadr z filmu Eroica w reż. Andrzeja Munka, 1957 r. Widok na osiedle przy ul. Idzikowskiego, Obserwatorów i Płyćwiańskiej. Źródło(dostęp 14 VII 2023 r.).
Przy ul. Ikara 7 mieszkała Barbara Grocholska-Kurkowiak „Kuczarawa” (ur. 1927 r.), późniejsza sanitariuszka w 1. Pułku Szwoleżerów. Opowiadała: W Warszawie mieszkaliśmy na Ikara [7], chodziliśmy tam do szkół. (...) Tajne komplety były u sióstr Niepokalanek. To była szkoła normalna sióstr, tylko że to było tajne. (...) Syn Żwirki mieszkał koło nas. (...) dla nas była atrakcja, że to syn takiego świetnego lotnika. Brat Barbary, Michał, opowiadał: Ojciec znalazł na Wierzbnie opuszczoną [willę]. Nie wiem czy ta rodzina znalazła się za granicą czy coś. (...) Na Ikara sprowadzono nas etapami, starszych nas od razu, żebyśmy zaczęli chodzić do szkół i później młodsze rodzeństwo.
Barbara Grocholska-Kurkowiak „Kuczarawa”. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Barbara wspominała: Pewnie, że [było — przyp. M.W.K.] trudno, ale ojciec [ppłk. Remigiusz Adam Grocholski „Brochwicz”, „Doktór”, „Waligóra”, „Inżynier”, „Miś”, 1888—1965, syn Tadeusza i Zofii z Zamoyskich, od 1 IX 1944 r. komendant 5. Rejonu V Obwodu Mokotów Okręgu Warszawskiego AK] na pewno miał pensję i dzięki temu mama miała pieniądze. Na pewno tak. Wtedy się tym nie interesowałam. Po wybuchu powstania Barbara ze Światopełk-Czetwertyńskich Grocholska ze wszystkimi młodszymi dziećmi pojechała do Lasek, do sióstr, bo mieli opiekę, znajomi byli. Mama pomyślała sobie, że musi być z mężem, który jest w Powstaniu i z nami, nie wiedząc w ogóle gdzie kto jest. Poszła do Warszawy i trafiła na Stare Miasto, czyli w najgorszy [punkt]. Zaraz się zgłosiła do szpitala i powiedziała, że chce pomagać. Całe Powstanie – najgorsze właśnie. (...) matka miała dziesięcioro dzieci, więc się dziećmi zajmowała — opowiadała Barbara Grocholska-Kurkowiak. Były to: Tadeusz Mikołaj Tadeusz (ur. 1926), Barbara (ur. 1927), Remigiusza (Remigian, 1928—2022), Michał Adam (1929—2020), Anna (ur. 1931), Ignacy (ur. 1933), Franciszek (ur. 1934), Włodzimierz (ur. 1936), Piotr (ur. 1938) i Elżbieta (ur. 1940). Remigiusz, Mikołaj Tadeusz i Michał Adam walczyli w powstaniu warszawskim, pierwszy pod pseudonimem „Andrzejek”, drugi — „Grabowski”, trzeci — „Biskup” lub „Adam”. Mikołaj Tadeusz (później jako Tadeusz Mikołaj) Grocholski dopowiedział, że jego matka pracowała w szpitalu powstańczy na Starówce: Tam była dość sławna pani Krakowska, która prowadziła ten szpital. Przyjęła z radością mamę, jako następną współpracownicę. One właściwie uratowały powstańców, którzy tam byli ranni. Michał Adam Grocholski „Biskup”opowiadał: Ojciec już musiał mieszkać osobno [ze względu na] młodsze rodzeństwo. O ile myśmy byli kolejno przez ojca wciągani [do konspiracji przyp. M.W.K.], wiedzieliśmy, że on jest, że może mieć do nas zaufanie, że w razie śledztwa nie wydamy, to małych dzieci nie można było… Czasem jak chciał zobaczyć swoje dzieci, to moja matka zabierała je do Parku Dreszera. Ojciec przychodził i się miały przywitać z wujciem. Po roku niewidzenia już nie kojarzyły, zwłaszcza, że ojciec zmienił wygląd, przybrał inne nazwisko, musiał mieć inne dokumenty.
Hrabia Adam Remigiusz Grocholski z żoną Barbarą i synem Mikołajem, 1928 r. Źródło: NAC (dostęp 18 VII 2023 r.).
W tym samym domu mieszkała Maria Xawera Wąsowska z Grocholskich „Kowalska”, „Grażyna”, „Maryśka” (1924—2021), córka Michała i Marii z Czetwertyńskich Grocholskich. Była strzelczynią w dywizjonie 1. pułku szwoleżerów Józefa Piłsudskiego. W dniu 1 VIII 1944 r. była w mieszkaniu. Przeszłam przez mojego stryja [Adama Remigiusza — przyp. M.W.K.] Grocholskiego i mi powiedział, ponieważ byłam pod opieką jego i jego żony: „Nie mam prawa ciebie zatrzymywać, żebyś szła na Powstanie, bo to jest twój obowiązek”. Z drugiej strony to był obowiązek wobec mojej mamy, tak że nie miał prawa mnie wstrzymywać i tak poszłam do Powstania — wspominała.
Maria Xawera Wąsowska w 2008 r. Źródło (dostęp 17 VII 2023 r.).
Bronisław Opacki „Prus” opowiadał: pod Królikarnią (...) zobaczyliśmy żołnierzy polskich, to znaczy ludzi z bronią i tam zaczęliśmy podchodzić do nich, rozmawiać. Po dwóch, czy trzech dniach zdecydowaliśmy się we trzech z moim kuzynem, u którego mieszkałem [Leszek Kosiński „Orzeł” z Obserwatorów 16— przyp. M.WK.] i z drugim nieżyjącym już kolegą [Michał Kulikowski „Żyrafa” — przyp. M.W.K.], iść do Powstania i zgłosić swój akces. Wysłano nas do Komendy Placu i powiedziano, że Komenda Placu nas zatrudni jako gońców. Wtedy zostaliśmy gońcami Komendy Placu. (...) Jeszcze przez Powstaniem były kursy, to nie było pełne szkolenie, ale podstawowe z obsługi broni.
Kosiński dokładniej opowiedział o tym doświadczeniu: siedzimy na tej Kolonii — co się dzieje? Słyszymy strzelaninę z góry, więc wszyscy krzyczą – „Powstanie się zaczęło”, ale nic nie widzimy, tylko słyszymy strzelaninę. Na drugi dzień zaczynamy się rozglądać i widzimy (...)że właśnie w ruinach (...) Królikarni (...) kręcą się nasi z opaskami, jakiś patrol. Oczywiście czym prędzej tam pobiegliśmy i — chyba 4 sierpnia — już nawiązaliśmy z nimi dobry kontakt i oni nam powiedzieli – „No, wy, harcerze idźcie, zgłoście się do komendy placu najlepiej”. Bo my pytamy, co my mamy robić, my chcemy coś robić, bo my siedzimy, czekamy... Jedyną rzeczą konkretną, którą robiliśmy, to nosiliśmy jedzenie powstańcom, bo nasze mamy od razu zaczęły organizować kuchnie, bo trzeba było chłopców wyżywić, więc my nosiliśmy te kubły z zupami, czy chleb, czy cokolwiek to było. (...) Zadziora — był dowódcą chyba tej jednostki — namówił nas, żebyśmy poszli do Komendy Placu. (...) 5 sierpnia (...) poszliśmy na górę, na skarpę. Pierwsze placówki zatrzymują nas — ubraliśmy się w cokolwiek mieliśmy, te mundury harcerskie, jakieś chyba krzyże harcerskie, lilijki czy jakieś takie zielone kurtki, staraliśmy się wyglądać możliwie służbowo — przedstawiliśmy się, we trójkę poszliśmy. (...)Michał Kulikowski „Żyrafa” (...) któregoś dnia poszedł gdzieś z meldunkiem, czy z czymś, i nie wrócił. (...) on był też z tej Kolonii. Ponieważ ja się tam wybierałem, idę z myślą, że się o niego tam wypytam, przychodzę i pierwsza osoba, która mi się rzuca niemal na szyję to jest jego matka, z którą byliśmy oczywiście zaprzyjaźnieni – „Co z Michałem, co z Michałem?” Odpowiedź jest jasna, nie ma go w domu. Zaczynam kłamać, że nic złego, jest tam, na górze. (...) Wracam z ciężkim sercem. Michał się znalazł. (...) w szpitalu u Elżbietanek ranny.
Zdarzało się też, że rodziny zmieniały zdanie na temat akcesu do powstania. Maciej Daszewski z Idzikowskiego 29 opowiadał: Moi rodzice mieli pięciu synów. [Wiedzą, że] dwóch na pewno [zginęło], trzeci nie wiadomo. Zostaje dwóch najmłodszych: dwanaście–czternaście lat, czyli Paweł i Maciek – też w Powstaniu. Mój ojciec mówi: „Dosyć tej waszej służby”. Zabrał nas. Myśmy poszli, przeprosili, [zgłosili], że już nie [będzie służby], bo taka sytuacja była i zaczęło się po prostu siedzenie w domu, czekanie, obserwowanie bombardowania i tak dalej. Całą okolicę bombardowali Niemcy. Byłem świadkiem, jak mój kolega od zabaw – właśnie na Zawrat spadły pociski „krowy” – był zalany (dosłownie) napalmem [właściwie materiałem zapalającym z „krowy”]. Widziałem to sam przez okno, jak on biegł i krzyczał przez Zawrat. Złapali go, wcisnęli, zagasili, ale zmarł potem, bo na Idzikowskiego był punkt sanitarny RGO. Decyzję zmienił też Tomasz Prot:poszliśmy z grupą harcerzy z Mokotowa na Wierzbno, przy czym okazało się, że druh drużynowy (...) miał mieszkanie, swoje czy rodziców pewnie, na bliższym Mokotowie. Postanowił, że przewiezie jakieś meble i swoje rzeczy na Wierzbno, przy czym użył do tego swoich podwładnych. Był wózek dwukołowy, myśmy na tym wózku... Były jakieś meble i żeśmy tym jechali na Wierzbno, zresztą pod obstrzałem, bo jednak było nas widać. (...) pociski „krowy” szły na tyle wolno, że było je widać. Widać było, jak lecą i uderzają w dom. Myśmy wtedy się też położyli i odczekali aż to przejdzie. Żeśmy doszli z kolei do ulicy Idzikowskiego. Ale na Idzikowskiego i ja, i mama po tym całym przejściu, doszliśmy do wniosku, że to wszystko jest bez sensu. Ci harcerze nie zajmują się żadną pocztą, tylko są (...) wykorzystywani przez druha. Wobec tego postanowiliśmy, że jednak do nich nie wstąpię (...).
Przy ul. Idzikowskiego 4 znajduje się tablica Tchorka z napisem: Miejsce uświęcone krwią Polaków poległych za Wolność Ojczyzny. Tu w dniu 1 września 1944 r. hitlerowcy rozstrzelali 40 rannych i chorych powstańców.
Powstaniec Jerzy Borowski „Bomba” tak opowiadał o 1 IX 1944 r.:Niemcy już odebrali nam fort na Sadybie i tę część Siekierek, która przylegała do Wisły. Nasza kompania była w forcie Legionów Dąbrowskiego na Idzikowskiego, (...) jak się idzie Idzikowskiego, to jest fosa i tam wtedy było miejsce postoju naszej kompanii. Dowództwo Mokotowa zdecydowało, że mamy odbić Niemcom Sadybę. Poszliśmy do natarcia całą Kompanią K1 odbijać Sadybę. (...) od samego początku było wiadomo, że ta akcja nie może się udać. Szliśmy do natarcia, Niemcy byli okopani już na polach siekierkowskich, to jest ta cała część od ulicy Sobieskiego w stronę Wisły do samej ulicy Idzikowskiego. (...) Z góry na dół Mokotowa Idzikowskiego było jedną arterią, drugą była Chełmska. Obsadzony przez Polaków Fort Piłsudskiego został zdobyty przez Niemców 15 IX 1944 r. Zginął wówczas, zasypany podczas nalotu niemieckiego, Janusz Skowroński „Wron” (ur. 1919 lub 1920 r.) z kompanii K1 batalionu „Karpaty”. Na ul. Idzikowskiego tego dnia poległ Zygfryd Marian Wiśniewski „Mściciel” (1925–1944).
W 1949 r. Mieczysław Pietraszek (1889—?) zeznał: Do fortu Piłsudskiego przylegają dwa domy: mój, czyli Idzikowskiego 1, i dom przy ul. Obserwatorów 2. W mym domu od pierwszego dnia powstania mieszkało około 30 osób. Nikt z nich nie zginął w czasie powstania. Dlatego mogę twierdzić z całą pewnością, że pogłoska, iż na fort Piłsudskiego została spędzona ludność okolicznych domów i zbombardowana, jest fałszywa. Wiem jednak, że w czasie bombardowania fortu w początkach września zginął strażnik z czasów przedwojennych, niejaki Babil wraz z całą rodziną, który mieszkał w małej chatce przy ul. Idzikowskiego i na czas silniejszych ostrzeliwań szukał zwykle schronienia w kazamatach.
W dniu 13 IX 1939 r. szpital w Królikarni został zbombardowany przez lotnictwo niemieckie. Następnie przez kilka dni był ostrzeliwany. Dzięki wysiłkom franciszkanek zakład udało się wyremontować i dalej działał. Po wybuchu powstania warszawskiego gwałtownie wzrosła liczba pacjentów i podopiecznych. W podziemiach kościoła schronili się bezdomni. W Królikarni urządzono polowy szpitalik prowadzony przez franciszkanki. Zakład szpitalny funkcjonował nielegalnie, bo w 1941 r. okupant zabronił polskim towarzystwom działania. Wytrychem bezpieczeństwa była tabliczka Zakład dla nieuleczalnie chorych, więc wróg się tu nie zapuszczał. Szpital działał pod kierunkiem dr. Stefana Kwiecińskiego. W sierpniu 1944 r. na terenie przytułku (w szpitalu, kościele, szopach i piwnicach) przebywały matki z dziećmi, starcy,
ranni cywile i żołnierze. Początkowo wydawano posiłki tylko dzieciom, potem pomoc objęła wszystkich. Cezary Wojtczak opowiadał: nikt nie miał przecież tyle zapasów, co potrzeba. Ale ludzie zapasów trochę mieli, wzajem się wspierali, jak mówiłem. Kto miał, to zapraszał sąsiadów, razem się [wspieraliśmy]… Ale to tydzień, dwa i coraz gorzej. Wydawano 200 posiłków dziennie. W pobliżu Królikarni zaczęła działać piekarnia, w której wypiekano
chleb ze znakiem kotwicy. Barbara Aleksandrowicz-Kot „Basia”, „Baśka” mówiła: Kościół był blisko i zaraz zaczęły się jakieś potrzeby. Że ktoś tam przyszedł, że ktoś się schronił, że ktoś jest ranny, że ktoś jest poturbowany.
Za stołem prezydialnym od lewej trzeci siedzi ks. kapelan Edward Wojtczak, Augustów, 18 II 1935 r. Zbiory Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie. Źródło (dostęp 17 VII 2023 r.).
W czasie II wojny światowej kapelanem zakładu dla nieuleczalnie chorych posługującym w kościele w Królikarni był ks. Edward Wojtczak, stryj Cezarego Wojtczaka, który służył jako ministrant. Wojtczak opowiadał: Ministrantów w tym czasie było około trzydziestu. Ksiądz z czasów I wojny światowej był związany z ruchem niepodległościowym, można powiedzieć, bo był kapelanem w 1. Pułku Ułanów Krechowieckich, walczył na wschodzie i był patriotą. Tutaj, w czasie okupacji, wszyscy ministranci byli zaangażowani w pracę, można powiedzieć, podziemną. Starsi należeli do Armii Krajowej, (...) a młodsi tak jak ja, co miałem niecałe dwanaście lat, to wykonywali prace pomocnicze. Byłem zatrudniony przy roznoszeniu gazetek. To były stałe adresy, gdzie te gazetki nosiłem. Ksiądz mi dawał (...). Kapłan ukrywał na swojej posesji Żydów.
Doświadczenie ukrywania Żydów miała rodzina Barbary Aleksandrowicz-Kot „Basia”, „Baśka”, która opowiadała: W Królikarni, cały czas [mieszkaliśmy — przyp. M.WK.]. Z tym że po wojnie zrobiło się ciasno – mieliśmy jeden pokój i kuchnię. (...) Mama pomagała (...) każdemu, kto potrzebował jakiejś pomocy. Tata nie miał żadnych zastrzeżeń co do tego. (...) na terenie Królikarni, na dolnym odcinku, przy Idzikowskiego były stawy, dalej warzywnik, ogród. Administrator, pan Kowalczyk, przywoził Żydów do pracy. Oni jakieś grosze zarabiali. W pewnym momencie jakaś kobieta, Żydówka z mężem, pokazała się u nas w domu i rozmawiała z mamą. Mama była przerażona, nie wiedziała, co ma zrobić. Prosili, żeby przyjęła dziewczynkę do siebie. Ta dziewczynka była może rok młodsza ode mnie, Lucia miała na imię. (...) mama poszła do księdza (...) – bardzo uczynny, bardzo dobry człowiek. I mama pytała księdza, co ma zrobić, a ksiądz doszedł do wniosku, że powinna pomóc. (...) I mama ją przyjęła. Lucia była niewiele ode mnie mniejsza. Zimą, na jesieni, jak już ciemno się robiło, jakieś pół godziny przed godziną policyjną, wychodziłam z nią na spacer na ulicę. Żeby nie [chodzić] na terenie parku, bo możemy kogoś spotkać z lokatorów, który gdzieś mógłby donieść, że jakieś dziecko żydowskie jest. Ona była podobna [do Żydówki]. To była rodzina wyjątkowo kulturalna, Lucia była nieśmiała, spokojna, czysta, nie to, co z getta nieraz pokazywali, że brudne, w łachmanach. Nie, ona była czysta, dobrze ubrana, warkocze, nie miała żadnego robactwa we włosach. Była u nas przez parę miesięcy, więc tylko jesienią, zimą, kiedy ciemno się robiło.
Kadr z filmu Eroica w reż. Andrzeja Munka, 1957 r. Widok ze skarpy koło Królikarni na ul. Idzikowskiego (?). Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
W tym czasie w kościele w Królikarni odbywały się msze. Wszyscy do kościoła chodzili regularnie. Jak się ludzie schowali do piwnicy, to na każdym podwórzu był ołtarzyk. U nas też, Puławska 117 (...). Świeczki palili ludzie. A w piwnicy to ludzie też śpiewali różne pieśni, modlili się, pieśni kościelne „Pod Twoją obronę” i różne inne. Pamiętam to dobrze, bo światła nie było, paliła się tak zwana karbidówka. (…) tu bomby lecą, te pociski, to się wszystko trzęsie, a ludzie tu śpiewają, modlą się, „Pod Twoją obronę” śpiewają, a tu łup, łup, tynk się sypie i znów śpiewają. To takie było nie do zapomnienia. Tak że byli ludzie religijni, nie było niedowiarków – opowiadał Cezary Wojtczak. Zbigniew Wiśniowski zaś dodał: przy większych budynkach w tamtych czasach na ogół posesja miała swoją własną minikapliczkę. To mógł być na przykład tylko posążek Matki Boskiej albo jakiegoś świętego, albo wizerunek…
Wojtczak wspominał też: jak chodziliśmy do mszy służyć, (...) to po mszy było to śniadanie. (...) Początkowo [w czasie powstania – przyp. M.W.K.] było, a potem już nie było tych bułek paryskich oczywiście, tylko ksiądz miał suchary. To jeszcze w czasie okupacji ksiądz zrobił te suchary czy te siostry robiły, nie wiem. Ale były takie wory z sucharami. Nawet nas to trochę zastanawiało, po co takie wory z sucharami. Ale okazało się w czasie Powstania, że te wory się bardzo przydały i te suchary migiem znikały. Były te suchary do jedzenia i jeszcze (...) „bobik”. Ksiądz miał ten „bobik”. Początkowo mama nawet też dostała ten „bobik” i gotowała zupę. „Bobik” to był taki mały bób, ale to był kamień. (...) Żeby się gotował dwadzieścia cztery godziny, to on się nie dał ugotować, ale taki był. Nie było co jeść, to i ten „bobik” się jadło. Twardy był jak kamień. No to tak. A tak, dziećmi się nikt nie zajmował, dzieci chodziły same. Takie mi się teraz przypomina, że te dzieci, to były takie małe-dorosłe. Małe wiekiem, małe wzrostem, ale były bardzo samodzielne.
Kadr z filmu Eroica w reż. Andrzeja Munka, 1957 r. Widok na ul. Idzikowskiego. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
W dniu 16 IX 1944 r. zbombardowano kościół w Królikarni. Opowiadał o tym Eugeniusz Holc „Gwint”: Była sobota — 16 września 1944 r. W godzinach przedpołudniowych odsypiałem nieprzespaną noc, spędzoną w kartofliskach na przedpolu Służewia, gdy nagle obudził mnie okropny huk, później drugi i trzeci. Rozbudzony słyszę wycie nurkujących Stukasów. Okna piwnicy wychodziły na „Królikarnię”. Spojrzałem w tym kierunku — było ciemno, czarno, chmura dymu przesłaniała cały teren, a gryzący swąd docierał już do nas i wciskał się przez dziurawe okna. z naszego szpitala wybiegło kilka osób, słychać jakieś krzyki, nawoływania. Z kolegą zabraliśmy nosze i skierowaliśmy się w kierunku ul. Zawrat. Na szczęście można było spokojnie przebiec przez ul. Idzikowskiego, bo mgła z pyłu i kurzu przesłaniała wszystko dookoła. Dotarliśmy do Królikarni, byliśmy jedni z pierwszych. Makabryczny widok — wszystko się pali, głębokie leje po bombach uniemożliwiają podejście do rannych, całkowicie zburzone budynki szpitala dla nieuleczalnie chorych, zbombardowany kościółek NMP. Wszędzie pełno gruzu, szczątków mebli, rozrzuconych ciał ludzkich martwych lub dających znaki życia, wystających z ziemi ludzkich kończyn, ludzi bez rąk i głów. Masakra. Przybywa coraz więcej ratujących, są pielęgniarki z tutejszego zakładu, które z całym poświęceniem usiłują pomóc cierpiącym, tym, którzy jeszcze żyją.
Gaszenie pożaru, ratowanie ocalałych przy życiu ludzi — wszystko do odbywa się w pośpiechu, z determinacją. Niektóre ciała spalone, nawet zwędzone, trudne do zidentyfikowania: mężczyzna czy kobieta? Odkładamy na bok, szukamy jeszcze żywych. Pył zaczyna opadać, robi się jaśniej, już lepiej widać, gdzie znajdują się ludzie, ale ten gryzący dym, odór spalenizny i wysoka temperatura paraliżują ruchy. Ktoś położył na nosze mężczyzna, czarny i nagi, ubranie spłonęło na nim. Obraca oczami i wydaje stłumione dźwięki. Chwytam za nosze, ktoś nieznany chwyta z drugiej strony. Schyleni szybko idziemy do szpitala na ul. Idzikowskiego 35, inni są znoszeni do piwnic Zakładu i Kościoła w „Królikarni”.
Akcja ratunkowa trwała nieprzerwanie do godzin popołudniowych, przenosiliśmy kolejnych ludzi dających jeszcze oznaki życia. Niestety — dane im było żyć tylko kilka godzin.
Cezary Wojtczak tak zapamiętał widok po zburzeniu kościoła: Tylko kupka gruzów, nic nie ocalało, dymki się unoszą jakieś i pełno wszędzie porozrzucanych książek, podartych, poniszczonych. Ale ksiądz miał dużą bibliotekę. Jakieś szczątki mebli, takie różne. (...) Ludzie, którzy ocaleli w sąsiednich budynkach, też tu przyszli, ale nikt nic nie odgruzowywał, bo nie było co. Wszystko zasypane, to wiadomo, że tamci ludzie zginęli i nie ma żadnej potrzeby. Tak ludzie chodzili, patrzyli. Chłopaki też: „O, znaleźliśmy kawałek książki, jakiś kawałek nogi od stołu”. Tak się znajdowało. Ale między innymi znajdowało się i szczątki ludzkie. Myśmy znaleźli rękę siostry zakrystianki, siostry Krysi. (...) te siostry chodziły po cywilnemu ubrane, nie w habitach, tylko w cywilnych. Siostra Krysia zakrystianka miała granatową bluzkę w białe grochy i ta ręka, co myśmy znaleźli, tak do łokcia, była w granatowej bluzce w białe grochy.
Jakie były wówczas doświadczenia cywili? Cezary Wojtczak z Puławskiej 117 opowiadał:Nasze mieszkanie miało łazienkę. Łazienka była bez okna, takie pomieszczenie nie chroniło przed bombą. Ale niby chroniło przed odłamkami, że to już odłamki nas nie poranią, no i z ojcem do tej łazienki żeśmy się chowali. Oczywiście szyb w oknach nie było, bo dawno wyleciały. No i okna ojciec pozabijał papą, żeby nie wiało. Było to dobre o tyle tylko, że w mieszkaniu było ciemno (...). Tu jednego razu samoloty nadlatują, my chodu. Ale już do piwnicy nie zdążyliśmy, do łazienki, a oni tu gdzieś blisko zrzucili bombę. Aż się wszystko zatrzęsło. Wychodzimy z tej łazienki, a w pokoju wszędzie widniutko. Ta papa powyrywana, wszystko. Bomby rzucili blisko. Wychodzimy na podwórko, patrzymy, nie ma wieży kościoła.
Podczas bombardowania kościoła w Królikarni i zakładu dla nieuleczalnie chorych zginęło 10 chorych i 5 zakonnic. Pochowano ich nocą na terenie ogrodu, w 1947 r. ekshumowano. W dniu 24 IX 1944 r. franciszkanki i uchodźcy zostali wywiezieni do Pruszkowa, natomiast chorzy z kapelanem trafili do Szpitala Czerwonego Krzyża na Okęciu.
Brytyjski plan Warszawy, 1944 r. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Ostrzały niemieckie z samolotów robiły wrażenie. Jak wspominał Wojtczak, Niemcy Albo latali bardzo wysoko (...) i bombardowali z tej wysokości. Albo latali niziutko nad dachami i też albo rzucali bomby, albo ostrzeliwali z działek. Jednego razu taki nalot zrobili właśnie na Królikarnię i zapalili budynki gospodarcze. Tam były budynki gospodarcze, w których siostry chowały świnie i te świnie się upiekły. Za dwa dni, czy w krótkim czasie, w tym krupniku mieliśmy kawałki mięsa do połowy nadpalone, ale to już było dobrze. A tego pożaru nie można było ugasić, bo nie było po prostu czym. Później, za parę dni ostrzelali teren tego zakładu i kościoła z tego ciężkiego działa, co się u nas mówiło, że niby kolejowe. Taki jeden pocisk upadł w schody wejściowe do kościoła, wywalił całe wielkie drzwi, szkody wielkiej narobił i to nas wystraszyło. (...) rajdy Niemców jakoś tak przycichły i wróciliśmy do siebie. (...) To ulicą się nie szło, tylko wszystko się odbywało opłotkami, bo nie było tam zabudowy, tylko to były pola, zielska jakieś, to [szło się] bokami. Ulica była nie do przejścia, bo na ulicy był ostrzał niemiecki i nasz. [Teren] nie wiadomo czyj. W każdym razie ulica nie, chodziło się bokami.
Zniszczona Królikarnia w 1947 r. Fot. Stefan Rassalski. Źródło (dostęp 20 XII 2023 r.).
W 1947 r. Czesław Władysław Krulisz (1912—?) zeznał: 17 sierpnia o godzinie 17.00 od strony Czerniakowskiej i budynku numer 3 przy ulicy Idzikowskiego wpadł na teren naszego domu [Idzikowskiego 5/7 — przyp. M.W.K.] oddział żołnierzy niemieckich formacji SS i Ukraińców. Wyprowadzono wszystkich mieszkańców i po drodze mniej więcej co dziesięć metrów Ukraińcy ograbiali naszą grupę z kosztowności. Zaprowadzono nas do gimnazjum im. Batorego przy ulicy Łazienkowskiej, gdzie zastaliśmy już grupy ludności cywilnej wyprowadzonej z innych domów Powiśla. (...) ulicą Agrykola doprowadzono nas w aleję Szucha. Grupę kobiet i dzieci zaprowadzono na teren ul. Litewskiej 14, mężczyzn zatrzymano przy al. Szucha 25. Nazajutrz SS-man wybrał ponad dziesięciu młodych mężczyzn, jak się później dowiedziałem, na roboty. Po chwili wybrano mnie w grupie około 20 mężczyzn. Pozostałych – osoby starsze oraz kobiety, jak się później dowiedziałem, odstawiono do obozu przejściowego w Pruszkowie. (...) Przy ulicy Idzikowskiego, naprzeciwko nr 5/7, zastałem kilkanaście ciał mężczyzn i kobiet z ludności cywilnej ze śladami postrzałów z granatów. Zwłoki zakopaliśmy obok. Słyszałem wtedy (dziś nie pamiętam od kogo), iż po zajęciu tego terenu przez Niemców żołnierze rzucali w zgromadzonych w piwnicy ludzi granaty.
Źródło: Powstanie na Mokotowie. Relacje dowódców. Warszawskie Termopile 1944, red. J. Kłoczowski, Warszawa 2009.
Leszek Kosiński zapamiętał, że w czasie powstania na terenie tzw. kolonii lotników było spokojnie: ta Kolonia była w ogóle azylem, bo do końca Powstania właściwe tam się niewiele działo, dlatego że całe walki powstańcze, ataki, obrona, bombardowania, wszystko się działo na tak zwanym górnym Mokotowie, to znaczy powyżej skarpy, wzdłuż Puławskiej, na ulicach bocznych. Natomiast na dolnym Mokotowie, przynajmniej na Kolonii Lotniczej, czasem zachodziły patrole niemieckie. Nasze patrole chodziły tam zwłaszcza nocą, to było opanowane przez nas, ale tak w zasadzie było spokojnie. Co więcej, wody szybko zło w Warszawie, a ponieważ to było na dole, woda ściekała z rur z góry i jeszcze ta woda była... Nie wiem czy do samego końca Powstania, ale w każdym razie przez długi czas, jak chciałem się umyć, to szedłem do mamy i mogłem się umyć porządnie. (...) tam były ogródki, każdy kto miał w ogrodzie trawki i kwiatki i ozdobne krzewy, to sadził kartofle i pomidory oczywiście, bo sprawa zaopatrzenia w czasie okupacji było bardzo trudną sprawą dla warszawiaków, dla mieszkańców miast w szczególności, i tam to jedzenie było do uzyskania.
Podobnie mówił Karol Kwiatkowski „Technik”: Domki były, w domkach mieszkaliśmy (...). Nie było zaczepnych ataków, tylko obronne. Właściwie, za wyjątkiem Woronicza, na południowym Mokotowie był spokój. Niemcy nie atakowali. Piechota nie atakowała. Tylko były bombardowania artyleryjskie i one były bardzo szkodliwe. Odłamki, szrapnele. W willach chodziliśmy po ogrodach, to były olbrzymie szkody ludzi. Były warty przed budynkami, dużo ludzi było poranionych szrapnelami. (...)Tutaj było dużo otwartej przestrzeni. Pociski rozrywały się w powietrzu, szrapnele dookoła. (...) Domy były puste, wszyscy uciekali do środkowego Mokotowa. Tam było dużo prowiantu, książki były, było trochę wygody. To był taki okres, że warzywa były, owoce w ogrodach. (...) Nie było chleba. Podstawowych rzeczy nie było. Była woda, nie wiem, czy prąd był wtedy, może piecyki jakieś były, można było ugotować. Właściwie nie było tak bardzo wesoło. Może człowiek miał kaszę w domu, ryż, kartofle. Chodziłem na przedpole zbierać kartofle z innymi. Pociski chodziły, Niemcy widzieli, że my chodzimy na przedpola przed Mokotowem. Trochę się zebrało kartofli, wycofywało się tyłkiem z powrotem. (...) Człowiek szukał [jedzenia] po mieszkaniach. Tak jak w filmie „Pianista”. Ryszard Goliszek „Stanisław Kołłątaj”, „Staszek” opowiadał: Na Mokotowie myśmy ratowali się wyprawami nocnymi ze skarpy na dolną część Mokotowa, bo były tam rozległe ogródki działkowe. Czasem udało się nakopać ziemniaczków czy znaleźć pomidorki. To był ratunek żywnościowy. Stacjonowałem w OS-V na Ikara, Idzikowskiego i już na brzegu skarpy dość często robiliśmy takie wypady.
Widok ze skarpy Królikarni, w centrum zdjęcia rząd domów przy ul. Idzikowskiego, 1947 r. Fot. Stefan Rassalski. Źródło (dostęp 20 XII 2023 r.).
A jak radzili sobie cywile? Wojtczak wspominał:ogródki były pod ostrzałem, tak że w dzień nie można było chodzić, tylko w nocy po ciemku. Ale po ciemku to też było niebezpiecznie, bo można się było na Niemca natknąć, a żartów nie było, tylko od razu strzelali. A po drugie, po ciemku trudno coś znaleźć. Nie wiadomo, gdzie jest ten pomidor czy jakiś… Każdy jakąś metodę sobie wyszukiwał. Miałem taką metodę, że chodziłem na bosaka i wyszukiwałem zagonki z ogórkami. Jak były ogórki, to się szło boso, stopa koło stopy, aż tego ogórka nadepnąłem. Jak go nadepnąłem, to już jest mój. Takie to były różne [metody]… Trochę się wspieraliśmy tutaj tymi ogórkami czy czymś innym. Ale to wszystko z czasem się zużyło i nie było. Już później był wrzesień, bo to cały miesiąc, cały sierpień, to było z jedzeniem kiepsko. Potem wrzesień, dziesiąty, piętnasty, a tu już mortus kompletny. Ale wtedy taka się pojawiła sprawa, że na Puławskiej 142 (...) była fabryka sztucznego miodu i okazało się, że w podziemiach, w suterenie były jakieś magazyny tego miodu i my z ojcem po ten miód [poszliśmy]. Wszyscy ludzie: „No to my też”. Ojciec przyniósł bańkę tego miodu. Na oko było około pięciu litrów tego sztucznego miodu. Wtedy jedzenie było takie, że na śniadanie była szklanka ciepłej wody i łyżka miodu. Na obiad była szklanka wody z miodem rozpuszczonym, a na kolację była szklanka wody i łyżka miodu. No i jak tak pojedliśmy trzy dni, to już tego miodu mieliśmy troszkę powyżej… Mogliśmy nie jeść. Mama nie wmuszała. Kto chciał, to jadł, kto nie chciał, to nie jadł. Ale jak nie jadł, to i tak był głodny. Wyzwaniem było również zdobywanie bieżącej wody. Wojtczak opowiadał:w ogóle nie było wody. Była jedna studnia właśnie na terenie Królikarni, na terenie tego zakładu, taka z kołem wielkim, kręciło się tym kołem. Tam ludzie wyciągali kubełek, ale tam były setki ludzi, to gdzie tej wody naciągnęli? Na dole (...) było źródełko przy ulicy Idzikowskiego. (...) No i chodziło się do źródełka po wodę. Ale to źródełko było pod ostrzałem, Niemcy byli dalej, na ulicy Obserwatorów i oni obserwowali to źródełko. Kto poszedł, to oni strzelali. Albo trafili, albo nie, ale było niebezpiecznie. (...)trzeba było [czekać]… Źródełko, to woda pomału leci, więc to nie było tak, że [od razu]… Trzeba było chwilę postać przy tym źródełku, co było niebezpieczne. No to nasi wysyłali tych Niemców. „Masz kubełek i idź po wodę. Jak cię zakatrupią, to twoi”. Ale Niemcy mieli bardzo dobrą obserwację. Nigdy do swojego nie strzelali. Przynajmniej nie pamiętam, żeby były takie jakieś [sytuacje]. Ale to się odbywało dalej tak, że zdarzało się, że Niemiec szedł do źródełka, rzucał te kubły i chodu do swoich. Wtedy nasi zaczynali strzelać do niego. No i takie były „gry wojenne”.
Tadeusz Wiśniowski z ul. Puławskiej 117 nawiązał kontakt z firmą Strójwąs, która mieściła się w budynkach gospodarczych przy pałacu Królikarnia. Jego syn Zbigniew Wiśniowski opowiadał, że była to Przedwojenna firma, która robiła barszcz biały, siaki, owaki, w związku z tym że tak czy owak przetwarzali ziarno. I odrzutem dla nich po filtrowaniu były te wszystkie łuski (...).[ojciec] brał od nich te wszystkie odrzuty i przynosił mamie. Aha, no i jeszcze przedtem znajomi rzeźnicy, ponieważ nie stać nas było na normalne mięso czy normalny tłuszcz, ale oni pozwalali tacie zbierać – jak się parzy wędlinę, to z natury rzeczy opada, wygotowuje się… To wygotowywała mama jeszcze do możliwego minimum, potem odstawiali, jak zaczęło krzepnąć, zbierała, przetapiała i już miała tłuszcz. Te odrzuty ziarna to już była tak zwana mąka. I niestety najgorzej było, jednak trzeba było skombinować i [kupić] za gotówkę jajka. (...) Tata przynosił buraki cukrowe skądś, nie wiem skąd. Obierało się, kroiło się na drobne, gotowało się, gotowało, gotowało, potem powstawało coś w rodzaju melasy, wreszcie można było użyć ten produkt półpłynny i bez przerwy robiło się właśnie te takie placuszki. Zupełnie fajne były, no i bardzo pożywne.
Sowieckie zdjęcie lotnicze, 18 IX 1944 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Mimo tego, że niektórzy mogli mieć doświadczenie spokoju, to walka trwała. Lesław Marian Bartelski „Saski” zapisał: „21 września o godz. 6.30 kolumna niemieckich samochodów ciężarowych znalazła się na przedpolu stanowisk strzeleckich kompanii K 1, położonych na wprost Fortu Legionów Dąbrowskiego przy skarpie. Przejeżdżała cd Służewca przez Szopy Polskie ku Królikarni, gdzie ciężarówki przystanęły przed rowem przeciwczołgowym, broniącym dostępu do ul. Pilota Idzikowskiego. Chłopcy z K 1 otworzyli ogień z całej posiadanej broni. Zaskoczeni Niemcy usiłowali się wycofać, jeden z wozów osunął się do rowu i przewrócił. Powstańcy mieli znakomite wprost pole widzenia, ogniem ze skarpy prażyli czołgających się Niemców. Potyczka trwała jakiś czas (...)”. Jacek Cydzik „Ran” opowiadał: Dostaliśmy rozkaz przejścia na Mokotów i obsadzenia (...) placówka 162 (...) na Puławskiej (...). Obsadzaliśmy również tu na dole ulicę Idzikowskiego i Ikara pod skarpą, pod Królikarnią. (...) My siedzieliśmy w willach, jak żeśmy otworzyli na nich ogień, to oni z samochodów chodu i na piechotę gdzieś tam uciekli, a samochody zostały. Samochody były zaopatrzeniem mundurowym. Zanim żeśmy samochody rozładowali, to już przyjechały czołgi, żeby je ściągnąć z powrotem. Była krótka walka, trochę żeśmy garderoby zgarnęli, niektórzy koledzy się poprzebierali w niemieckie mundury co ich później drogo kosztowało, bo nie mieli w czym pójść do niewoli, trudno w mundurze SS Herman Goering iść do niewoli do Niemców. (...) Na Królikarni mieliśmy przy pałacu budynki, gdzie był szpitalik podręczny, siostry tam działały. Jak szły natarcia niemieckie, to nas z kolei spychali stamtąd. Wojna była coraz cięższa, ale ciągleśmy byli na przedpolu dalekim, do centrum Mokotowa było kawał drogi. (...) na Idzikowskiego też jest fort, to przy tym forcie żeśmy się ustawili. Dowodził tym pułkownik [Adam Remigiusz — przyp. M.W.K.] Grocholski (...). Przyprowadził księdza kapelana, który dał nam (...) ostatnie namaszczenie swego rodzaju, rozgrzeszenie. Pan pułkownik krótką mowę wygłosił, zakończył ją: „Czuj duch chłopcy i do natarcia”.
Kadr z filmu Eroica w reż. Andrzeja Munka, 1957 r. Widok na ul. Idzikowskiego. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
O wydarzeniach 24 września opowiedział Eugeniusz Holc „Gwint”: Na godzinę 9.00 wybrałem się na mszę św. do kaplicy urządzonej w willi przy ul. Idzikowskiego 31. (...) W kaplicy, która zajmowała hol i taras wychodzący na ogródek, pełno ludzi: cywile, starsze kobiety i sporo powstańców z biało-czerwonymi opaskami. Nastrój podniosły, rozpoczęło się nabożeństwo. Kazanie pełne patriotyzmu dodawało otuchy i nadziei na zwycięstwo. Kobiety płaczą, a i w oczach powstańców pojawiają się łzy ukradkiem wycierane ręką. Ostatni akt nabożeństwa: uroczysta pieśń „Boże, coś Polskę...”. Wszyscy śpiewają i płaczą, nikt nie ukrywa wzruszenia. Pieśń błagalna o wolność Ojczyzny. Nastrój udziela się wszystkim — młodym i starym. Ostatnie strofy pieśni „... zanosim błaganie, Ojczyznę wolną racz nam...”. I w tym momencie potężny wybuch zatrząsł willą, pocisk artyleryjski trafił w sąsiedni dom. Za chwilę następny, trochę dalej, potem trzeci i czwarty, kanonada artyleryjska z klasztoru OO. Dominikanów na Służewie. Przerwana pieśń, ogólna panika, krzyki, gdzie uciekać? Pociski padają na ulicę Ikara i na willę przy ul. Idzikowskiego. Coś makabrycznego, chociaż jest dzień, nic nie widać, kurz i pył z rozwalonych ścian domów ogranicza widoczność do dwóch metrów. Straciłem orientację, wybiegłem na ul. Ikara i zdążam w kierunku Królikarni. Detonacje wstrząsają powietrzem. Padam i biegnę dalej. Ogródki od strony ul. Idzikowskiego odgradza od Ikara druciana siatka, miejsca poprzerywana. Gdzie jestem? Chyba za daleko, widzę wylot na ul. Puławską. Wracam. Słyszę coraz wyraźniej od skarpy rzężenie gąsienic czołgów i pojedyncze wystrzały. Chaotyczne myśli kłębią się w głowie: to już koniec, tak fatalnie zginąć. Muszę przejść do ogródków, ale tram również odgradza je siatka. Gdzie jest jakieś przejście? Słyszę przeraźliwe głosy nawoływania - to mieszkańcy domów przy ul. Ikara usiłują uciekać w kierunku Królikarni. Słyszę, że Niemcy zajmują już domy przy Skarpie. Zrobiłem kolejny zwrot widzę przed sobą psa, znajomy pies — Pinczer. Tak, to suczka intendentki bursy „Tipsy” biega jak oszalała, też szuka drogi do domu. Znalazła dziurę w ogrodzeniu i zniknęła mi z oczu. Idę za nią, jest dziura w ogrodzeniu, przechodzę do ogrodu na czworakach. Na moje szczęście siatki między ogródkami są przerwane lub leżą na ziemi. Teraz — w stronę Puławskiej. Poznaję willę przed szpitalikiem, nie ma piętra, zostały tylko kikuty bocznych ścian. Wbiegam na Idzikowskiego, już wyraźnie słyszę czołgi wjeżdżające na ulicę od strony skarpy. Zatrzymuję się za rogiem domu i widzę dwóch Niemców stojących na ulicy. Jeden z nich łamaną polszczyzną woła: „Wychodzić z domów, nie bacz sze, armia niemiecka daje..”. nie słucham, co armia niemiecka daje i pod ścianami docieram do szpitalika kompanijnego. Pół godziny później formacje Wehrmachtu i lotników, wspierane czołgami, opanowały teren do wysokości Królikarni. Wszystkich mieszkańców (wraz z rannymi) z podniesionymi do góry rękoma, pędzono na przedpole Służewca, pełne wszelkiego warzywa — pomidorów, marchwi, ziemniaków. Nikt jednak nie ulegał pokusie zrobienia zapasów. Nie warto było ryzykować życia. Tego dnia — 24 IX 1944 r. — na ul. Zawrat zginął 24-letni podporucznik rezerwy kawalerii, członek oddziału osłony Komendy Obwodu OS-V Wacław Grodziecki „Wacek”.
O godzinie 7.40 w niedzielę 24 września kościół w Królikarni został całkowicie strzaskany. Lesław Bartelski tak opisał sytuację: „Ciemny słup wzbił się na ogołocone z liście drzewa parku, a kiedy opadł, wyłonił się sterczące gruzy. Ten kościołek Najświętszej Maryi Panny był już uszkodzony pod koniec sierpnia, jego rektorowi ks. Edwardowi Wojtczakowi przyszły wówczas z pomocą kompanie ochotnicze, obecnie zaczęło się usuwanie zniszczeń własnymi środkami, lżej chorzy dokopali się do piwnic, by sprawdzić, czy ktoś tam nie pozostał”.
Walki w Królikarni miały dramatyczny przebieg. Wróg uderzył na pozycje kompanii B3 i K1, wypierając powstańców z ul. Czerniowieckiej. Dowódca 1 plutonu ppor. Wiesław Zawadzki „Bolek” zajął I piętro jednej z will przy erkaemie kpr. Zdzisława Charonia ps. „Zdzisław”. Na Ikara 14 zaś znajdował się punkt obserwacyjny ubezpieczany brenem st. strz. „Bystrego”. Dysponujemy jego wspomnieniami. Wojciech Militz „Bystry” opowiadał:słychać szum, zaczyna się robić burzliwie, ciemno. Zobaczyliśmy wielką armadę. (...) to była ponad setka wielkich maszyn, latających fortec. Z tego wysypały się całe sznury, setki spadochronów, a było tego, jak wiemy, tysiąc kilkaset. Myśmy byli przekonani, że to jest Sosabowski, że to jest desant, że to jest pomoc dla nas. Potem okazało się, że to są zasobniki. Zasobniki początkowo robiły wrażenie, że to uzbrojony skoczek spadochronowy, ale na pewnej wysokości widać było, co to jest. W różnym czasie to spadało. Wszystko to się działo najpierw z ciszą, potem wybuchem z naszej strony radości i z ogromną strzelaniną ze strony Niemców. Artyleria przeciwlotnicza, działa, ciężkie karabiny maszynowe, to wszystko waliło w to jak do kaczek. Jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że my jesteśmy w wąskim obszarze, jednak to już była skarpa, wrzesień, Aleja Niepodległości. Bronisław Wojciechowski wspominał: Coraz częstsze wybuchy zlewają się w jeden nieustający łoskot. Słychać działa czołgów, lekką artylerię, granatniki, moździerze, karabiny maszynowe. (...) Coraz większy niepokój ogarnia wszystkich. To chyba szturm niemiecki! (...) Słychać groźne dudnienie gąsienic ciężkich czołgów. Skąd atakują, dokąd się zbliżają? Lesław Bartelski zaś zanotował: „Powstańcy ostrzeliwali się ogniem z broni maszynowej, słychać było krzyki rannych Niemców. St. strz. Stanisław Lipski „Staszek” leżał przy rusznicy radzieckiej, koniec lufy wysunął poza siatkę ogrodzenia oplecioną dzikim winem. Na wiadomość o śmierci dowódcy plutonu wypalił cały magazynek w kierunku nadciągającego czołgu, mierząc w nasadę wieży. Pięć pocisków błysnęło na pancerzu, maszyna stanęła i skierowała działo w kierunku ogrodzenia. Rąbnął pocisk, jeden, drugi, „Staszek” poczuł ból w krzyżu, miał pośladek i nogę we krwi. Przekazał PTR strz. Lucjanowi Widerze „Wiśle”, już lekko rannemu, sam zaczął się wycofywać na ul. Ikara, półprzytomny, ogłuszony i osłabł z głodu. Doszedł do garażu przy willi pod nr 13, gdzie zastał dowódcę kompanii i jego zastępcę ppor. Stanisława Potoręckiego „Negusa””.
Wojciech Militz „Bystry” opowiadał, że wówczas przeżył swoje przysłowiowe pięć minut: Byłem nieostrożny co prawda, ale widziałem jak jeden spadochron, jeden ładunek spadł pod skarpę i zginął nam z oczu. Wówczas wyskoczyłem. Byliśmy ostrzeliwani od Sobieskiego, już wtedy tam byli Niemcy. Zygzakiem, jak mnie uczono, zbiegłem. Okazało się, że pod nami, pod skarpą są zabudowania, jest warzywnicze gospodarstwo, podwórko. Zastałem scenę, kiedy z siekierami do zasobnika podchodzą moi pobratymcy Polacy, oczywiście w stosunku do mnie wrogo nastawieni. Wtedy stałem się decydującym człowiekiem, żołnierzem. Byłem uzbrojony, pod groźbą wielkiego „Formmera” pistoletu „siódemki” z tłumaczeniem: „Możecie zabrać spadochron.” — To było bardzo łase, to był biały jedwab na koszule, bluzki i tak dalej, te wartości też grały — zgodzili się, pomogli mnie rozbroić cały ładunek. Okazało się, że to zdobycz była dla mnie, bo to był kompletny „Bren” angielski „erkaem” z całym oprzyrządowaniem, z ładownicami, pasami i z częścią długiego zasobnika półbeczka pięknej amunicji złotej. Teraz jak to wnieść na górę? Właśnie dwunastoletni chłopiec, mówił do mnie: „Proszę pana, ja panu pomogę.” Żeśmy obydwaj wtachali na górę do Giżyckiego, nic nas nie trafiło, mieliśmy głowy czym innym zajęte — taka zdobycz. To była wielka rzecz, kiedy w tym budynku gimnazjum oczyściłem to z towotu, smaru. Wszystko było pięknie zakonserwowane. Załadowałem magazynek i po raz pierwszy wystrzeliłem w stronę Niemców, piękna rzecz, uczucie. To był ciekawy „erkaem”, służył mi do końca.
Elementy dawnego kościoła w Królikarni przeniesione na skwer koło kościoła pw. NMP Matki Kościoła przy ul. Domaniewskiej 20, 2020 r. Fot. Qkiel, CC BY-SA 4.0 PL, Wikimedia Commons
Elementy dawnego kościoła w Królikarni przeniesione na skwer koło kościoła pw. NMP Matki Kościoła przy ul. Domaniewskiej 20, 2020 r. Fot. Qkiel, CC BY-SA 4.0 PL, Wikimedia Commons
Elementy dawnego kościoła w Królikarni przeniesione na skwer koło kościoła pw. NMP Matki Kościoła przy ul. Domaniewskiej 20. Fot. M.W. Kmoch, 7 VII 2023 r.
Elementy dawnego kościoła w Królikarni przeniesione na skwer koło kościoła pw. NMP Matki Kościoła przy ul. Domaniewskiej 20. Fot. M.W. Kmoch, 7 VII 2023 r.
Powstaniec „Bystry” opowiadał: 24 września (...) myśmy na wysokości „Ikara” od południa chronili Mokotów, a jednocześnie w nocy i o świcie poprzez bombardowanie, przygotowanie, wyszło niemieckie natarcie kończące, mające na celu zdławienie całego Mokotowa. Wówczas „Bren” się przydał. Mogłem z pierwszego piętra zza parapetu – nie rozstawiałem nawet nóżek, żeby się za bardzo nie wychylać – zrobić użytek z dość celnej broni. To był moment charakterystyczny. Kiedy z lewej strony od skarpy podjeżdżający czołg wstrzelił się w moje stanowisko, nagle przede mną – zmieniam magazynek – nie ma kaloryfera, nie ma parapetu, jest mój amunicyjny świetny chłopak „Krzak” z otwarta raną twarzy i zabity porucznik, który nadzorował, dowodził obroną willi, a ja nie, a byłem pół metra od otworu. Za dobry był „Bren”, ponieważ była to broń bardzo dokładna, to przy ceglanym pyle, zaciął się. Nie mogłem tego na miejscu zreperować. Wyprowadziłem „Krzaka”. Jak się potem dowiedziałem, sanitariuszka usiłowała wynieść martwego porucznika „Bolka”, Zawadzki się nazywał. Tak, żeśmy przeszli do samej Królikarni przez wąwóz, który tworzy ulica Idzikowskiego. Przed samym pałacem, wówczas ruinami, rozerwał się pocisk i dołożył mi tak, że musiałem być odniesiony na Woronicza (...).
Mamy relację wspomnianej sanitariuszki Teresy Sucheckiej-Nowak „Grenadier” (1926—2011): Z 24 na 25 [września 1944 r. — przyp. M.WK.] byłam na wypadzie ze swoim plutonem. (...) Siostrę umieściłam u cioci, bo ona została sama, a była o sześć lat młodsza ode mnie. (...) chciałam się do niej wybrać na Bukowińską. Nie doszłam. Żeśmy się zatrzymali (...), to była ulica Czerniowiecka, poprzeczna do Idzikowskiego i Ikara. (...) mieliśmy budyneczek (...) bardzo wysunięty po skosie na klasztor ojców Dominikanów. Tak że z klasztoru bez przerwy Niemcy do nas walili. 26 był zmasowany atak. Ze wszystkich stron. Zostali ranni: (...) Wojciech Militz, Stasio Lipski i (...) dostał w głowę Bolek Zawadzki. (...) Wszyscy są ranni, ja jedna z torbą. (...) Bolek to był mężczyzna duży i starszy trochę. Nie wykazuje żadnego ruchu, nic. W głowę dostał, więc należy się spodziewać, że jest nieprzytomny, bo nigdy w życiu bym nie przypuszczała, że on nie żyje. W każdym razie czy żyłby, czy nie żyłby, to i tak nie mogłabym go tam zostawić. Więc jak Wojtek krzyknął: „Zajmij się Bolkiem!”, to ja przez pięć willi (ulica Idzikowskiego jest krótka, sześć czy siedem willi (...)), przez siatki, które łączyły wille, Bolka ciągnęłam przez wyrwy porobione. (...) nie zdawałam sobie sprawy, czy przytomny, czy nieprzytomny. (...) Żeby go dociągnąć do drugiej willi od Puławskiej, gdzie był szpitalik. Przedtem była bursa, a teraz szpitalik. Dociągnęłam go do tej willi, walę w drzwi, nikt nie otwiera. W końcu drzwi się otworzyły. Bolek mnie się zsuwa po schodach na dół, do piwnicy. A mnie zatrzaśnięto drzwi przed nosem. Co robić? Tam zostawiłam chłopców rannych, pomocy potrzebujących. Byłam trochę zdeterminowana, dlaczego oni mi zamknęli drzwi przed nosem, ale zdałam sobie za chwile sprawę. Bo jak się odwróciłam – przed willą są chodniczki z jednym stopniem – patrzę, a w dzikim winie może trzy hełmy nawet były, ja widziałam dwa. Pod osłona dymnego granatu udało mi się przelecieć na drugą stronę, na Zawrat. W pierwszej chwili chciałam wziąć gruszkę. Pan Bóg mnie ostrzegł, bo gdybym rzuciła gruszkę przy takiej odległości, to bym i siebie raniła. Ale przy dymnym granacie… Miałam ze trzy… Położyłam się na górce i dumałam, co mam teraz zrobić. Czy wracać, czy iść w kierunku Woronicza. To był jeden długi przystanek, ale trzeba było przejść na drugą stronę Puławskiej. Musiałam najpierw odpocząć, bo Bolek był szalenie ciężki. (...) Okazało się, że tam Niemcy prawdopodobnie już byli i dlatego z opaską i w hełmie mnie nie wpuścili. Był dom, numer 117, podłużny, duży, ostatni przed kościołem Królikarni. Zza węgła patrzę, jak przelecieć ulicę Puławską do rowu łącznikowego, żeby się dostać na Woronicza, bo tam zawsze w bramie wszyscy się chronili. Patrzę, jadą dwa czołgi w kierunku Woronicza. Co zrobić? Jechały w tamtą stronę, ja żadnej „sidolówki” nie miałam, zresztą to by było irracjonalne rzucić „sidolówkę” na czołg. Jak one jechały, to przeleciałam na drugą stronę. Jak byłam w połowie rowu, to już wracały. Strasznie się bałam wtedy, ale doleciałam do końca rowu łącznikowego. Mała uliczka była przed domem na Woronicza. Szkoła była troszeczkę dalej od Puławskiej. Nim wyszłam z rowu, coś mnie zagłuszyło: oczy, piasek, nogi… Coś takiego, co myślałam, że już koniec ze mną. Ale jak to ja: otrząsnęłam się, bo usłyszałam ze środka ulicy wołanie. Jęki. Oczywiście oczy przetarłam i stanowczo musiałam zobaczyć, co to jęczy na środku ulicy Puławskiej. Dosłownie przy domu, tylko na środku jezdni. Dosyć szeroko przed Gimnazjum Giżyckiego. To był „Sas”. Poznał mnie. Okazało się, że Niemcy już byli i od strony Królikarni masakrę zrobili. Nasi chłopcy też zostali wypędzeni. Sasa musiałam do bramy dociągnąć, a to wielki mężczyzna był, starszy. Ale jeszcze ktoś jęczy. Więc rzuciłam „Sasa” w bramę i wracam znowu, nic nie mówiąc. Patrzę, a to Trojanowski, „Cygan”, ucho ma obcięte, twarz zakrwawiona. Więc drugiego wprowadzam do bramy, ciągnę jak tylko mogę, a sama prawie nie widzę na oczy, bo piach mnie zasypał. Po trzeciego, to już chłopaki mówią: „Siadaj! Już ktoś poleciał”. Ale nie dane mi było odpocząć. Chłopcy spod skoczni, Wojtek „przyleciał”, Niemcy wypłoszyli ich w kierunku Królikarni. To też jeden przystanek, ale dołem. Wszyscy byli ranni. (...) To już był 26 września. Na ławeczce siedział mój dowódca, pan Witold Złotnicki, z rannym płucem. Nie mogli go pierwszego zabrać, bo to by nie wypadało, że dowódcę się bierze, a rannych się zostawia. Ale on był malutki. Złapałam go na swoje barki, plecy. Witold przez całą drogę się podśmiewał ze mnie. Chory, ledwie go prowadzę, a on się podśmiewał: „Żołnierz! Kobieta, baba!”. Musiałam go doprowadzić na Misyjną, do sióstr franciszkanek do szpitala. (...) Jak wróciłam z tej tragicznej wyprawy (...) na Tenisowej to było (...) Patrzę, a to moja siostra, sześć lat młodsza ode mnie. Nie mogła się mnie doczekać. Ona do dzisiaj mi wyrzuca, bo uważa, że ja niedostatecznie ucieszyłam się z tego, że przyszła. I ma rację. Bo ja nie spełniłam swojego obowiązku do końca, dlatego że powinnam z rannymi kolegami pojechać. Oni się znaleźli w szpitalach czy nawet w Niemczech, a ja musiałam pójść jako cywil. Tak zdecydowali chłopcy.
Strzelec Zbigniew Justowski „Lech” z 1 plutonu kompanii B 3 w liście z 1969 r. wspominał: Strz. Teresa Suchecka (...) „Grenadier”, robiąc opatrunek ppor. „Bolkowi” poprosiła mnie, bym pobiegł (z ul. Ikara) do Królikarni, gdzie mieściło się dowództwo kompanii w sprawie patrolu sanitarnego z noszami. Poprzez podwórka i otwory w płotach wydostałem się na ul. Idzikowskiego. Na rogu ul. Zawrat, prowadzącej do Królikarni, stało dwóch wysokich mężczyzn w niemieckich furażerkach, długich płaszczach, bez żadnych odznak, jak orzełki czy opaski. Milcząc obserwowali mnie, a droga wypadała mi o kilka metrów od nich. Poza nami nie było tu nikogo. Wydało mi się to podejrzane. Strzelanina, bieganie łączników, jednocześnie kto nie musi, nie wychyla nosa z budynku, a tu dwóch facetów spokojnie sobie stoi. I to bez odznak, a w mundurach... Zameldowałem o tym spostrzeżeniu ppor. „Witoldowi”, który wyprawił ze mną dwóch uzbrojonych żołnierzy, ale w wyżej wymienionym miejscu już nikogo nie było. Kto to był naprawdę, chyba się nigdy nie dowiemy, a wszystko wskazywało na to, że byli to Niemcy, którzy podeszli tam spod Skarpy od fortu, przenikając przez rzadkie posterunki polskie... Drugie wydarzenie miało miejsce tego samego dnia po południu, w czasie obrony na linii ul. Woronicza. Plut. pchor. „Jeż” i strz. „Solon” spostrzegli, że obsługa elkaemu w szarych kombinezonach i hełmach z opaskami zajęła stanowisko na skraju ul. Woronicza, ale strzela w niewłaściwym kierunku. Podbiegli o nich, a „Jeż” wrzasnął coś w tym sensie: Co, do jasnej cholery, nie wiecie, w którą stronę trzeba strzelać? Jeden z Niemców podszedł bliżej, pytając: Was, was? „Jeż” natychmiast odskoczył, natomiast strz. „Solon” zdębiał i został przez nich wzięty do niewoli.
Kadr z filmu Eroica w reż. Andrzeja Munka, 1957 r. Widok spod skarpy (niewidoczna, po prawej, na niej Królikarnia), w tle budynki przy ul. Idzikowskiego. Źródło(dostęp 14 VII 2023 r.).
Lesław Bartelski, autor monografii powstańczego Mokotowa, zapisał, że 24 września „Ul. Pilota Idzikowskiego znajdowała się w ogniu czołgu, który strzelał spoza rowu i regularnymi. Salwami siekł po jezdni, nie pozwalając przedostać się na drugą stronę. Ppor. Witold wyskoczył z garażu i szczęśliwie przebrnął niebezpieczny odcinek, był podenerwowany, gdyż dwaj gońcy do do dowódcy batalionu wysłani z prośbą o wzmocnienie odcinka nie wrócili”. Większość powstańców z I plutonu była ranna od dział i odłamków granatów. Byli ranni, byli zabici. Pewien cywil z dwiema walizkami chciał przebiec ul. Idzikowskiego — padł trafiony pociskiem. W punkt obserwacyjny „Bystrego” trafił pocisk niemiecki. Wszystkie rowy łącznikowe w parku Królikarnia były potrzaskane, a niemieckie samoloty wciąż latały nad powstańcami. Placówkę pchor. Anzelma Jerzego Cydzika „Jeż” do Królikarni z ul. Obserwatorów sprowadził pchor. Jan Kulczycki ps. „Sas”. Miała obsadzić plebanię przy kościele w Królikarni. Wówczas, jak zapisał Bartelski, „Czołgi niemieckie wtargnęły do parku, piechota przenikała przez pozycje powstańcze. (...) Czołgi ostrzelały plebanię, pod jej gruzami zginęła obsługa zrzutowego brena”.
W Królikarni od lat 90. XX w. stoi pomnik w postaci 3 kolumn. Są postrzelone przez kule karabinowe i odłamki. W środkowej kolumnie zamieszczono krzyż. Pomnik uzupełnia napis na tablicy. Projektantem kolumn w końcu lat 70. XIX w. był Witold Lanci. Powstały dla kamienicy przy ul. Królewskiej 16, Doc. Kwiatkowski, późniejszy dyrektor Łazienek, nadzorując rozbiórkę kamienicy po 1945 r., uratował 3 kolumny i przewiózł je do Królikarni. W latach 80. XX w. planowano je przywieść na ul. Królewską. Ostatecznie zajęli się nimi weterani z AK Baszta. Pomnik z wykorzystaniem kolumn zaprojektował architekt E. Ajewski.
Pomnik w 2011 r. Fot. Jolanta Dyr, CC BY-SA 3.0 PL, Wikimedia Commons. Źródło (dostęp 10 VII 2023 r.).
Cezary Wojtczak tak wspomina moment wkroczenia Niemców i wyjścia z mieszkania przy ul. Puławskiej 117: jak dwudziestego czwartego Niemcy przyszli, (...) my w piwnicy (...). No i Niemcy wołają, żeby wychodzić z tej piwnicy. No a tu konsternacja ogólna, bo takie chodziły słuchy, że kto wychodzi, to dostaje kulkę w łeb i do widzenia. A inna była znowuż mowa, że ci, co nie wychodzą, to Niemcy wrzucają granaty i też jest niedobrze. Więc nie wiadomo, wyjść, nie wyjść. Ale była taka sąsiadka, pani Soszyńska, która miała cztery córki, i ona pierwsza wychodzi z tymi córeczkami. My z trojgiem dzieciaków, mama druga i tak żeśmy… A tu Niemców pełno stoi, jeden koło drugiego, elegancko ubrani, z karabinami. (...) mama zwróciła się do Niemca, że na chwilę do mieszkania, żeby pozwolił wejść i te walizki wziąć. Niemiec nawet był taki spolegliwy (...) – Bitte – proszę. (...) mama się zdenerwowała czy się zamek zaciął, nie mogła drzwi otworzyć. Kręci, kręci, nic. (...) Niemiec był uczynny, wziął kolbę i w te drzwi łup tą kolbą. (...) Stuknął trzy razy kolbą w drzwi, drzwi nie puszczają, no to wynocha. No i poszliśmy do Pruszkowa bez walizeczek, bez niczego.
Oddajmy głos Maciejowi Daszewskiemu z Idzikowskiego 29: Dwudziestego szóstego września strzały od strony Piaseczna, to tak mniej więcej jakby od (...) Ikara (...). Były już tam kartofliska, tam już nie było żadnych domów, nic, od strony Południowej. Przy Ikara były domy z boku (dwie wille), też takie [jak nasza]. Chodzimy [tam]. Myśmy byli przygotowani na wyjście, więc każdy miał plecak, adresy wszystkie, że jak byśmy się zgubili, to gdzie pisać, gdzie się kontaktować i tak dalej. I żeby się odnaleźć. (...) Naturalnie to, co można było udźwignąć, bo nie można było z wielkimi pakunkami wychodzić. Tak żeśmy wychodzili rządkiem: my, matka. Rodzina udała się do Pruszkowa. Ponieważ mieszkaliśmy tuż przy kartofliskach Ikara, to moja mama wymyśliła, że ona musi pójść po jakieś rzeczy zimowe do naszego domu. Była osobą bardzo energiczną i bardzo dzielną, bo sześcioro dzieci wychować, to już [coś]. Poszła jakimiś kartofliskami, koszyk miała. Wchodzi do domu, a tam jakaś kobieta z szafy wyciąga [rzeczy], układa. [Mama] mówi: „Co pani tu robi?”. – „A pani co robi?” – „Jestem właścicielką”. – „Pani kochana, zaraz pójdę…”. W końcu mama zrobiła segregację rzeczy i powiedziała: „Weź sobie, wszystkiego nie wyniosę”. Ale wzięła swetry jakieś, futra, jakieś srebra, jakieś pamiątkowe rzeczy, dokumenty z biurka ojca. Zrobiła toboły, bo i kołdry były, i koce jakieś na tym były. Potem mama się zastanawiała, jak z tymi tobołami wyjdzie. Miała szczęście, bo akurat, nie wiem, wyjrzała (...), a tam jedzie jakiś taki wóz konny, który woził pieczywo, obudowany. Na koźle siedział starszy [żołnierz], Niemiec. Moja mama znała trochę niemiecki, zaczęła z nim rozmawiać. A w ogóle jak wyjeżdżała, to wzięła jakieś pół litra wódki ze sobą, poczęstowała go. On naturalnie wypił, zgodził się. Wszystko to załadowali do [wnętrza] wózka, mama siadła koło niego i sobie rozmawiali, śpiewali i coś takiego. Przejechali przez granicę [posterunek] i wyjechali aż do Pyr.
Wiemy też, jakie były przeżycia Zbigniewa Wiśniowskiego, którego rodzina zajęła jedną z opuszczonych willi na kolonii lotników:nagle jakby po prostu burza, po prostu strzelanina, nie tylko z broni krótkiej czy z karabinów, tylko z armaty i tak dalej. Sądny dzień. (...) ja, mój tata i ci, którzy byli w pobliżu, mieliśmy uciekać na górę, do tego domu niedokończonego. Ja jakoś się grzebałem czy coś, tata już wlazł tam i w tym momencie straszliwe rzeczy się zaczęły dziać. Ja już może ze strachu zwyczajnie nie próbowałem łazić tamtędy, kiedy wszystko się trzęsło, tylko po prostu poleciałem do mamy i siostry, i tam w tej piwnicy żeśmy przycupnęli. Mniej więcej po pół godzinie ostrzał został zakończony i po chwili słychać było, że Niemcy gadają po niemiecku. Pojawił się jakiś facet, być może jakiś Ślązak czy coś, który [powiedział] łamaną [polszczyzną]: „Wychodzić, za chwilę będziemy rzucać granaty”, mniej więcej tego typu narracja. Zaryzykowaliśmy, no bo tak: już tam nie można było wejść, bo tych, co zdążyli wejść, byśmy zdekonspirowali, więc po prostu żeśmy wyleźli. (...) Nic nie mieliśmy przygotowane, ponieważ przedtem było zupełnie spokojnie. (...) Nic żeśmy nie zdążyli [zabrać], byliśmy sterroryzowani całkowicie (...) Był piękny wrzesień, ciepło było, więc po prostu zupełnie letniskowo wyglądaliśmy. Popędzili nas na południe (...) oni znów wznowili ostrzał. Ludzie kochani, kilkadziesiąt czołgów tam stało i wszystko waliło w stronę tej mokotowskiej reduty. Nas popędzili dalej… (...) Po kolei jak forsowali tę [okolicę], to wyrzucali ludzi. My byliśmy akurat w tej pierwszej linii, bo (...) w gruncie rzeczy to tylko ten blok, blokowisko i pojedyncze domy stamtąd, one były tuż przed nami „zwinięte”, to nie było dużo ludzi. [Byliśmy] my i dopiero potem, jak już sforsowali kolejne linie umocnień powstańczych, no to dopiero wtedy [dochodzili kolejni ludzie]. Ale sporo było tych ludzi. Nas popędzili pod Wyścigi. (...) Byliśmy pędzeni Puławską.
Ślązaka w armii niemieckiej spotkała też dziesięcioletnia wówczas Maria Smoleńska, która opowiadała o 24 września:Niemcy wpadli do naszej willi [przy ul. Idzikowskiego przyp. – M.W.K.], zobaczyli, że leżą chorzy. Raus! Raus! Raus! Mama stanęła i mówi, że dziecko jest chore, że nie chodzi. Mówi: „Zabiją nas teraz”. Rozłożyła ręce i mówi: „Ja jestem bezradna”. Proszę uwierzyć, Niemiec się odezwał (to był jakiś Ślązak) i mówi: „Wasze chłopy to łobuzy. Wszyscy poszli zdrowi, a was chorych zostawili”. Wydał rozkaz, że dziesięciu chłopów z grupy, która już poszła, ma wrócić. Przydzielili nam do pomocy pana, który – okazało się – był chory na serce i nie bardzo mógł mnie nieść. Nie mogłam chodzić, mama też nie, ale jakoś mnie pod pachami ciągnęli. Tego dnia miałam mieć zmieniany opatrunek, ale nie doszło do tego; bandaże za mną fruwały. Doszliśmy do jakiegoś ogrodu na Puławskiej, to był jakiś sad. Siedziało pełno rannych. Przenieśli nas w końcu na wyścigi konne.
W 1947 r. Tadeusz Jan Stępniewski (1905–1987) złożył relację o zajęciu omawianego terenu przez Niemców: 24 września 1944 roku Niemcy przypuścili atak na kolonię lotniczą od dołu i od strony Służewca. Po godzinnym ataku kolonia została zajęta. W czasie jego trwania zniosłem wszystkich rannych pozostających w szpitalu przy ul. Idzikowskiego do piwnicy. Rannych było 10 osób, przy czym dwie spośród nich zupełnie nie mogły chodzić. W pewnym momencie drzwi piwnicy otworzyły się, stanął w nich żołnierz niemiecki z granatem w ręku i krzyknął: Raus! Wyszliśmy wszyscy. Ja razem z sanitariuszką niosłem nosze z ciężko rannym, jakiś robotnik niósł na rękach drugiego rannego, który nie mógł chodzić, pozostali szli sami. W naszej grupie tylko ja jeden miałem na ramieniu opaskę Czerwonego Krzyża, pozostali żadnych odznak nie mieli. Zgodnie z otrzymanym poleceniem szliśmy w stronę kolejki grójeckiej polem, równolegle do Puławskiej. Przez cały czas posuwaliśmy się wśród szpaleru wojska. Przed nami i za nami sunął wąż ludności cywilnej wypędzanej z Warszawy. Doszliśmy w ten sposób do kolonii Służewiec.
Powstaniec Jerzy Borowski opowiadał: Pod koniec Powstania (...) kiedy przyleciały bombowce i zrzuciły amerykański sprzęt, to my siedzieliśmy na skarpie i pilnowaliśmy piekarni. Na Królikarni jest baszta, gdzie była piekarnia powstańcza. (...) Było po nalocie na Idzikowskiego, gdzie przyleciały sztukasy i rozbiły naszą kompanię, naszych kolegów już prawie nie było, zostało nas tylko dwóch czy trzech. Wtedy dowódcy stale się zmieniali, już był pogrom, to był koniec Powstania, wiedzieliśmy, jak mówią Niemcy, że to jest kaput. Nasze stanowisko było po to, żeby piekarnia mogła piec chleb, bo niemożliwe, żeby człowiek nic nie jadł. Nie jedliśmy obiadów, nie jedliśmy zupy, bo wszystko szło do szpitali powstańczych. (...) u nas nie było w ogóle takiej organizacji, żeby ktoś mógł przynieść nam jeść, my nic nie jedliśmy. Jak człowiek był głodny, to wchodził do mieszkania, nic nie kradł. To jest wspaniałe, że nie było żadnych kradzieży, że nikt nic sobie nie przywłaszczył.
W dniu 29 IX 1944 r. na ul. Idzikowskiego poległa sanitariuszka Maria Walczak „Myszka”, „Irma”, „Mery” (ur. 1927 r.). W powstaniu warszawskim zginęły również osoby cywilne, które mieszkały na omawianym terenie. Poniżej ich lista.
Dawna mieszkanka domu przy ul. Idzikowskiego 25, Ewa Matuszewska, której wojna uniemożliwiła dokończenie studiów medycznych, jesienią 1942 r. skończyła Warszawską Szkołę Pielęgniarek. Kontynuowała studia na tajnym Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego. Praktykowała w Szpitalu
Dzieciątka Jezus, uczestniczyła w akcjach humanitarnych. Od 1 III 1943 r. należała do Armii Krajowej. Jako „Mewa” była łączniczką. Potem powierzono jej współorganizowanie służby sanitarnej w AK na Mokotowie. Choć przynależała do innego oddziału, po wybuchu powstania została na Mokotowie, który dobrze znała. Była kierowniczką patrolu
sanitarnego kompanii O-2 baonu „Olza” pułku „Baszta” w Obwodzie
V AK Mokotów. Zginęła w budynku al. Niepodległości 131 26 IX 1944 r., rozstrzelana przez Niemców zdobywających ostatni bastion powstańczej obrony.
Matuszewska została upamiętniona w dwóch miejscach: w 2010 r. pamiątkową tablicą w hołdzie
łączniczkom i sanitariuszkom AK umieszczoną na
skwerze Stanisława Broniewskiego „Orszy” przy ul. Puławskiej, a w 2014 r. na froncie domu rodzinnego przy ul. Idzikowskiego 25 tablica pamiątkową ufundowaną przez nieistniejącą już 18 Warszawską Drużynę Harcerek „Bukowina” im. Ewy Matuszewskiej.
W powstaniu walczyły osoby z ul. Idzikowskiego: Marian Obiński „Hubert”(1906—?) z posesji nr 7, ranny 18 IX 1944 r., Cezariusz Władysław Puchalski „Dziekan” (19121944), sanitariuszka Grażyna Wizgird „Greda” (1923?) z posesji nr 4, ranna 1 VIII 1944 r., Bolesław Edmund Krogulecki „Bogumił” (1924—1944) z posesji nr 28, jego sąsiedzi, bracia Daszewscy Witold „Wojtas” (1924—1944), który zginął drugiego dnia walk, po ranach odniesionych na ul. Różanej, Maciej„Maciek”(1932—2019) i Paweł„Pawełek”(1930—2006). W czasie służby pożarniczej w przy ul. Idzikowskiego 17 IX 1944 r. ranny został Stanisław Durał (1906—?). Łączniczka Janina Popiel „Grażyna” (ur. 1924 r.) z ul. Czerniowieckiej 2 została ranna 16 IX 1944 r. Daniela Kłoszewska „Krzna” (ur. 1928 r.) z Bzowej 15, córka Michała i Anny, była sanitariuszką Grupy „Kampinos” (szpital w Laskach). Zdzisław Studziński z ul. Płyćwiańskiej 20, syn Zachariasza i Leokadii, zmarł w 1946 r. po pobycie w obozie jenieckim XI B w Fallingbostel.
Grażyna z Wizgirdów i Edward Dąbrowscy, Niemcy, wrzesień 1945 r. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Bolesław Edmund Krogulecki poległ 10 VIII 1944 r. na ul. Okopowej. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Z Bukowej w 1944 r walczyły następujące osoby: Jan Staniszewski (1921—1944), syn Stanisława i Anny (posesja nr 3), Henryk Sienkiewicz (posesja nr 11) oraz rodzeństwo z posesji nr 13: ppor. Władysław Brodziak „Chanek” (1912—1944) i Anastazja Brodziak „Lina” (1915—?). W powstaniu zginął Krzysztof Jan Tłuchowski „Krzysiek” (1923—1944) z domu przy ul. Ikara 2, syn Michała i Jadwigi Wandy z Romanowskich.
Krzysztof Jan Tłuchowski „Krzysiek” (1923—1944). Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Przez omawiany teren biegły szlaki wypędzanych z Warszawy po powstaniu i wracających do stolicy. Zbigniew Duszyński tak wspominał koniec grudnia 1944 r.: z Pruszkowa szliśmy na piechotę, jak można było gdzieś podjechać, to ktoś nas podwiózł; w każdym razie to dosyć długo trwało. (...) Szliśmy Idzikowskiego przez Zawrat. (...) Spotkaliśmy tylko Niemców, jak jest kolonia w pobliżu Królikarni. Szliśmy Idzikowskiego, Zawrat, Królikarnią w dół, Piaseczyńską do Sobieskiego, Chełmską i na Stępińską. Spotkaliśmy Niemców gdzieś na osiedlu domków jednorodzinnych, właściwie byli bardzo wystraszeni (...). Są takie domki jednorodzinne, okolice Królikarni tak jak Zawrat, takie jakieś niskie domki były. My szliśmy dołem, spotkaliśmy Niemców, ale oni nie wiem, traktowali widocznie już [wszystko] inaczej.
Królikarnia po 1945 r. Fot. Andrzej Roszkowski. Źródło (dostęp 18 VIII 2023 r.).
Po 1945 r.
Po wojnie wiele domów w kolonii lotników zostało zajętych przez dzikich lokatorów. Tak było np. z domem Kosińskich przy ul. Obserwatorów 16. W mieszkaniu przy ul. Ikara 4, gdzie w czasie wojny mieszkał Zbigniew Wojniak, po 1944 r., nad mieszkaniem jego matki, zamieszkał były powstaniec Zbigniew Snarski (od 1947 r. Narski) „Zbyszek” (1924—2023). W 1947 r. w domu przy ul. Zawrat 3 m. 2 mieszkał lekarz, specjalista chorób dziecięcych Jan Bogdanowicz.
Leszek Kosiński jako robotnik przymusowy w Erfurcie, październik 1944 r. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Po powstaniu warszawskim niektóre budynki na omawianym terenie ocalały. Cezary Wojtczak wspominał: Budynek 117, 117 A, naprzeciwko, na rogu Ksawerów ten budynek, to też był i obok był. Bo na rogu to był sklep spożywczy Rafalskiego, a obok też budynek ocalał, tam był sklep, który się nazywał „Ziarno”, z pieczywem. Sklep naszych sąsiadów Kryszewskich, mydlarnia i na drugim rogu sklep wędliniarski Głowackich. (...) [nie było] tych domów, co teraz stoją obok, na rogu Idzikowskiego.
W dokumentacji Biura Odbudowy Stolicy znalazły się informacje nt. stanu dwóch domów przy ul. Ikara i dwóch przy ul. Zawrat.
W dniu 1 IX 1945 r. dom Rayskich przy ul. Idzikowskiego 25 zaczął pełnić rolę przedszkola i bursy dla dziewcząt. Nosił imię Ewy Matuszewskiej. Władze zamknęły bursę 26 VIII 1954 r. Przedszkole utrzymało się do 23 VI 1962 r. Odtąd siostry niepokalanki prowadziły przedszkole w prywatnych mieszkaniach w Mokotowie. W kaplicy odbywała się katechizacja. Do domu przy ul. Idzikowskiego powrócono w końcu lat 70. XX, ale nielegalnie. Działała tu też filia domu dziecka.
Po zakończeniu wojny usunięto gruzy i oczyszczono teren zakładu w Królikarni. Użytkowano kilka sal dla chorych. Działalność wznowiło Towarzystwo Opieki nad Nieuleczalnymi Chorymi. W dniu 24 IX 1947 r. odbyło się poświęcenie i otwarcie zakładu. Przeznaczono go dla kobiet chorych na nowotwory. W budynku administracyjnym zamieszkały siostry franciszkanki, wydzielono też publiczną kaplicę.
W 1949 r. władze miasta zlikwidowały Towarzystwa Opieki nad Nieuleczalnie Chorymi. W kolejnym roku zakład upaństwowiono i włączono do Instytutu Radowego przy ul. Wawelskiej jako filię (Oddział Instytutu Onkologii Ministerstwa Zdrowia). Siostry zyskały status pracownic Państwowego Instytutu Radowego i opiekowały się chorymi na raka. Jednocześnie od 1950 r. naciskano, by zlikwidować kaplicę w celu otwarcia tu świetlicy. Chorych rozwieziono do innych zakładów. W 1954 r. Miejski Wydział Zdrowia przekształcił zakład na oddział szpitalny (II Oddział Wewnętrzny) i wyznaczył go filią państwowego Szpitala Sióstr Elżbietanek (Szpital Miejski nr 6) przy ul. Goszczyńskiego. Pracowało tu 5 osób. Oddział liczący 52 łóżka wedle informacji z 1974 r. obsługiwał ok. 900 chorych rocznie.
Kiedy w końcu 1954 r. 22 franciszkanki zostały usunięte z pracy w Królikarni, udało się im wywalczyć pozwolenie na pracę na terenie Warszawy. Trafiły do różnych szpitali i ośrodków zdrowia. Mieszkanie i kaplicę odizolowano od szpitala. Od 1955 r. przebywało tu 15 sióstr. Na fali odwilży po 1956 r. siostry wróciły do pracy w szpitalu.
Sprawa budziła wiele emocji. W 1957 r. inż. M. Pietraszek, przewodniczący Lotniczej Komisji Historycznej i przewodniczący Klubu Seniorów Lotnictwa, skierował do „Życia Warszawy” list, w którym czytamy: przed czterema laty [czyli w 1953 r. – przyp. M.W.K.] Stołeczna Rada Narodowa uchwaliła wykreślić ze spisu ulic miasta stołecznego Warszawy nazwę ulicy majora pilota Idzikowskiego. (...) Czyż St. Rada Narod. w dalszym ciągu uważa, że na Kolonii Lotniczej na Mokotowie nazwa ulicy Flisaków jest właściwszą od nazwy ulicy pilota Idzikowskiego? Dlaczego pozostawiono ulicę Ikara, a nie zamieniono jej np. na ulicę Gołąbka? Obecna sytuacja [odwilż październikowa i zbliżająca się uroczystość ku pamięci lotników Żwirki i Wigury – przyp. M.W.K.] upoważnia nie tylko mnie do roszczenia nadziei, że Stoł. Rada Narod., chcąc naprawić dawniejsze błędy i podkreślić poświęcenie i bohaterstwo polskich lotników, w miesiącu wrześniowych uroczystości specjalną uchwałą przywróci nazwę ulicy pilota Idzikowskiego na Kolonii inaczej na Mokotowie, a ulicę Flisaków ulokuje w miejscu więcej odpowiednim temu zawodowi. Wrócono do pierwotnej nazwy ulicy.
Dom przy ul. Ikara 2, 1949 r. Zbiory Wojciecha Manna. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Po prawej widoczna kopuła Królikarni, na górze domy przy ul. Ikara. Ujęcie od ul. Bocheńskiej, 1949 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Widok na ul. Idzikowskiego od strony skarpy i Królikarni. Fot. Edward Falkowski, 1949 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Królikarnia z lotu ptaka, 1965 r. Po lewej stronie zabudowania przy ul. Zawrat i Kalatówki, dalej przy ul. Ikara. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło(dostęp 5 VII 2023 r.).
Widok na ul. Idzikowskiego ze skarpy w Królikarni. Fot. Zbigniew Dłubak, ok. 1959 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
W oddali kopuła Królikarni. Fot. Zbigniew Dłubak, 1962 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Na skarpie widoczne domy przy ul. Ikara 1 i 2 oraz rezydencja ambasadora USA, poniżej niewidoczna ul. Idzikowskiego. Fot. Wojciech Mann, kwiecień 1978 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
W centrum zdjęcia budynek przy ul. Ikara 1, po prawej przy ul. Ikara 3. Fot. Jerzy Szamborski, lipiec 1978 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Dom przy ul. Ikara 2. Fot. Wojciech Mann, 1978 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Ujęcie ze schodków prowadzących w kierunku ul. Obserwatorów na skarpę mokotowską, za fotografem miejsce, gdzie łączą się ul. Idzikowskiego i Ikara. Fot. Wojciech Mann, 20 IV 1978 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Szersza panorama z miejsca, gdzie łączą się ul. Idzikowskiego i Ikara. Fot. Wojciech Mann, 21 IV 1978 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Kadr z filmu nakręconego kamerą 8 mm, widok z tzw. górek, z ul. Ikara, na teren pod skarpą aż do ul. Sobieskiego, 1971 r. Zbiory Wojciecha Manna. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Kadr z filmu nakręconego kamerą 8 mm, widok z tzw. górek, z ul. Ikara, na teren pod skarpą, 1971 r. Zbiory Wojciecha Manna. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
W pięcioletnim planie rozwoju Mokotowa w latach 1961–1965 zapowiadano remont ul. Idzikowskiego. Planowano też oddanie do użytku biblioteki publicznej przy ul. Puławskiej 119, która istnieje do dziś jako Wypożyczalnia dla Dorosłych i Młodzieży nr 108 – część Biblioteki Publicznej Dzielnicy Mokotów. W bloku działała cukiernia i sklep garmażeryjny, później restauracja Continental, następnie Bar Pod Skocznią. Cezary Wojtczak tak opisywał okolicę w okresie powojennym: Bar „Pod Skocznią” to jest nowy budynek i po prawej stronie, między Puławską 113, Królikarnią, to są wszystko nowe budynki. Tam był teren, taki plac później zrobili, była spółdzielnia transportowa, „Pośpiech” się nazywała. W rzędzie punktów usługowych na parterze bloków przy ul. Puławskiej 117A i 119 działały też: zakład fryzjerski, klep AGD i zakład napraw sprzętu domowego, sklep papierniczy, zakład szklarski. Od lat 60. XX w. przed biblioteką stał kiosku Ruchu.
Za kobietą po prawej ul. Puławska 119, dalej ul. Puławska 117A, 1963–1965 r. Zbiory Tomasza Marcinkowskiego. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Ujęcie nieco bliżej ul. Idzikowskiego, 4 V 2016 r.. Fot. Tomasz Łach. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Obok omawianego bloku, na rozdrożu ul. Bukowińskiej i Al. niepodległości, na wysokości między ul. Ikara a Czerniowiecką, znajduje się niewielki skwer. W 2021 r. nadano mu imię Władysława Lipińskiego (1896–1949), historyka, wojskowego, członka podziemia antykomunistycznego.
Wielu mieszkańców lotniczego osiedla było obserwowanych przez SB z powodu podejrzeń o „zachodnie kontakty agenturalne” z racji ich znajomości w środowisku lotniczym na całym świecie. W latach 50. XX w. wypominano właścicielowi jednego z domów przy ul. Idzikowskiego, że przed 1939 r. wynajmował mieszkanie Allanowi Murrayowi Thomsonowi, wicedyrektorowi Banku Angielsko-Polskiego.
Na terenie fortu zachowały się kazamaty koszarowe, unieruchomiony most zwodzony i magazyn prowiantowy. Ogródki działkowe w okolicach fortu uległy zniszczeniu. Teren fortu porośnięty był drzewami. Trudno było zauważyć zarys fortyfikacji. W 1973 r. fort wpisano do rejestru zabytków jako fort „Mokotów II” (nr rej. 806 z 12 III 1973 r.). W latach 90. XX w. powstał kompleks 200 garaży, a część przeznaczono na działki pracownicze. Od 1997 r. ponownie nosi imię Piłsudskiego. Pozostałością fosy fortecznej jest tzw. Bernardyńska Woda (wzdłuż ul. Idzikowskiego od al. Witosa do ul. Powsińskiej).
Jerzy Kasprzycki tak pisał o powojennych losach pobliskiego osiedla: „Władze miejskie nie zdążyły ucywilizować bagnistych łąk i pól, ciążących raczej do Szop, do Ignacówki. Niedaleko zaczynała się podmiejska wieś Potoki. (...) Po wojnie inspektorzy budowlani mieli często wątpliwości, czy nazywać te obiekty domami, czy po prostu budami, zwłaszcza, gdy w latach czterdziestych namnożyło się różnych nieokreślonych bliżej konstrukcji, zlepionych z rozbiórkowej cegły, sklejki i tektury. (...) Niektórzy właściciele tych posesji zabiegali o zezwolenie na zachowanie budynków gospodarczych pod pretekstem uprawy warzyw lub hodowli królików”. Do tego opisu świetnie pasują zdjęcia Wojciecha Manna, które prezentuję poniżej. Opisał je następująco: Tam na dole przez wiele lat straszyła taka budowla, zrobiona własnoręcznie z czego się dało. Deski, sklejki, papa, blacha, wszystko co poniewierało się w okolicy, albo na pobliskich śmietnikach. W tym domu żyła trzyosobowa rodzina i mimo że byli całkowicie uzależnieni od elementów baśniowych, mimo że śmiecili okropnie, byli co najmniej akceptowani. Na tle wałęsających się w tych okolicach bandziorów, byli niegroźnymi biedakami. Ten domek nazywano „Chatka Kopulatka” (...). Nie wiem jak się nazywali ci ludzie i nie wiem co się z nimi stało, kiedy wkroczyła na ten teren budowa luksusowego apartamentowca.
Widok ze skarpy, fotograf stoi przy ul. Ikara 1. Fot. Wojciech Mann, 1978 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Zbliżenie na ten sam budynek. Fot. Wojciech Mann, 1978 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Ten sam budynek. Fot. Wojciech Mann, 1978 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
W latach 1955–1959 według projektu Jerzego Kodelskiego, Jeremiego Strachockiego i Mieczysława Strzeleckiego przy ul. Czerniowieckiej 1 powstała skocznia narciarska. Powstała z okazji V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w 1955 r. Autorem konstrukcji był Czesław Cywiński.
Amelia i Janusz, małżeństwo z dzieckiem w wózku, w głębi skocznia narciarska. Okolice ul. Bukowińskiej, 1955 r. Zdjęcie koloryzowane. Zbiory Karoliny Sawińskiej. Źródło (dostęp 17 IV 2023 r.).
Zdjęcie zrobione na zakręcie na ul. Idzikowskiego, w tle po prawej dom przy ul. Ikara 2, 1958 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Skocznia w końcowej fazie budowy, 1958–1959 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Obiekt oddano do użytku we wrześniu 1959 r. Punkt konstrukcyjny skoczni mieścił się na 38 m. Obok mieścił się osiemnastometrowy tor do biegów narciarskich pokryty igielitem, budynek administracyjny, szatnie i natryski i trybuny ziemne dla ok. 7 tys. osób.
Skocznia na Mokotowie, 1965 r. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia w latach 1960–1965. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia w latach 1960–1965. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia w latach 1960–1965. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia na Mokotowie, 1974 r. Fot. Andrzej Wiernicki. Źródło(dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia na Mokotowie, 1958 r. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło(dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia na Mokotowie, 1958 r. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło(dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia na Mokotowie, 1958 r. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło(dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia na Mokotowie, 1958 r. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło(dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia na Mokotowie, 1958 r. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło(dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia na Mokotowie. Fot. Jarosław Tarań, 16 V 1965 r. Zbiory Ośrodka KARTA. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Widok ze skoczni, na horyzoncie kominy Elektrowni Siekierki. Fot. Jarosław Tarań, 11 X 1973 r. Zbiory Ośrodka KARTA. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Zdjęcie wykonane na potrzeby przygotowań do filmu Ten okrutny, nikczemny chłopak, ok. 1972 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Zdjęcie wykonane na potrzeby przygotowań do filmu Ten okrutny, nikczemny chłopak, ok. 1972 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
W latach 70. XX w. zeskok skoczni, nazywanej Skarpą ze względu na położenie, pokryto igelitem. Była to pierwsza tego typu skocznia w Polsce i jedna z 20 na świecie, ale, co ciekawe, nie jedyna skocznia w historii Warszawy. Już w okresie międzywojennym działała skocznia na Agrykoli, a po wojnie w Lesie Bielańskim. Obie były jednak mniejsze.
Entuzjaści narciarstwa stawili się jak jeden mąż na Wierzbnie pod „warszawską krokwią”, by wziąć udział w otwarciu sezonu 1966–1967. Źródło: „Stolica”, 22 (1967), 2 (996), s. 11 (dostęp 27 VI 2023 r.).
Igelitowa skocznia, przedmiot tylu dyskusji, kosztowna zresztą inwestycja (dotychczas 8 milionów złotych...) została uruchomiona i licznym widzom dostarczyła przyjemnych emocji. Igelit był jednak mocno już zużyty, a poziom zawodników mniej niż średni. Źródło: „Stolica”, 22 (1967), 2 (996), s. 11 (dostęp 27 VI 2023 r.).
Budynek u podstawy skoczni w latach 1965–1975. Źródło (dostęp 27 VI 2023 r.).
Skocznia na Mokotowie. Fot. Jarosław Tarań, 16 V 1965 r. Zbiory Ośrodka KARTA. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Skocznia na Mokotowie, 1958 r. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło(dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia na Mokotowie, 1958 r. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło(dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia na Mokotowie, 1958 r. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło(dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia na Mokotowie, 1960 r. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło(dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia narciarska, 1970 r. Fot. Jan Rozmarynowski. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia na Mokotowie, 1958 r. Fot. Zbyszko Siemaszko. Źródło(dostęp 5 VII 2023 r.).
Skocznia była własnością Warszawskiego Klubu Narciarskiego. Tu trenowały osoby należące do klubu. Rozgrywano tu równie zawody, np. Turniej Trzech Skoczni. Skakali tu m.in. Władysław Tajner, Antoni Łaciak i Zdzisław Hryniewicki. Jednak wydarzenia te nie cieszyły się dużym powodzeniem – w latach 1959–1975 wszystkie zgromadziły niecałe 100 tys. osób. widzów. Pojawiły się trudności z finansowaniem (niecałą połowę kosztów pokrywał Warszawski Okręgowy Związek Narciarski, resztę Stołeczny Ośrodek Sportowy).
W latach 1975–198 przeprowadzono modernizację obiektu przy ul. Czerniowieckiej. Od tego czasu używano go tylko latem. W 1989 r. po raz ostatni odbyły się tu skoki narciarskie (zawody). Planowano reaktywację obiektu w 1992 r., ale odległość z innych ośrodków, która nie zachęcała do przyjazdów do Warszawy, igielit na innych skoczniach, szczególnie tych zlokalizowanych w górach, oraz koszty utrzymania sprawiły, że podjęto decyzję o zamknięciu obiektu. Zdemontowano środkową część rozbiegu, ściągnięto igelit. Przez wiele lat skocznia popadała w ruinę.
Biegi narciarskie dla młodzieży pod skocznią, 1975 r. Fot. Jan Rozmarynowski. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Biegi narciarskie dla młodzieży pod skocznią, 1975 r. Fot. Jan Rozmarynowski. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Giełda narciarska pod skocznią, lata 80. XX w. Fot. Witold Kuliński. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Kolarski wyścig przełajowy wokół skoczni, styczeń 1975 r. Fot. Mirosław Stankiewicz. Źródło(dostęp 5 VII 2023 r.).
Druga połowa lat 60. XX w., małżeństwo Marcinkowskich na skoczni. Zbiory Tomasza Marcinkowskiego. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Na ul. Idzikowskiego, w głębi po prawej skocznia. Zbiory rodziny Kowalewskich. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Okolice skoczni w 1988 r. Fot. Andrzej Kubik. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Na początku lat 90. XX w. pod wieżą skoczni działało targowisko sprzętu do sportów zimowych. Od połowy dekady przy obiekcie działał amatorski skatepark. Współcześnie na terenie skoczni znajduje się serwis narciarski, gabinet kosmetyczny i siedziba firmy kurierskiej. Przy ul. Czerniowieckiej 3 stoi budynek, w którym była wypożyczalnia sprzętu narciarskiego. W 2022 r. miasto Warszawa odzyskało budynek od dzierżawcy.
Skocznia w 1978 r. Fot. Wojciech Mann. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Fot. Sławomir Kamiński, 2022 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Skocznia pojawiła się w filmie Skolimowskiego Bariera. Dała też początek nazwie ul. Pod Skocznią oraz dwóm osiedlom: „Skocznia” i „Pod Skocznią”. Przy ul. Puławskiej działa też „Apteka Pod Skocznią”.
Pozostałości skoczni. Fot. Krzysiek 99, 14 VII 2008 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
W latach 1968–1975w rejonie ul. Cieszyńskiej i Czerniowieckiej według projektu Tadeusza Mrówczyńskiego powstały 3 osiemnasto- i 4 jedenastopiętrowe bloki Osiedla „Skocznia”. Co ciekawe, pomyślano je jako mieszkania dla kadry pracowniczej Ministerstwa Obrony Narodowej. Zbudowano pawilon handlowo-usługowy i szkołę oddaną do użytku w 1971 r. (Szkoła Podstawowa nr 33 im. Wojsk Ochrony Powietrznej Kraju). Osiedle zajmuje powierzchnię 5 ha, jest tu 1020 mieszkań dla ponad 3 tys. osób.
Widok z wieży skoczni narciarskiej na ul. Czerniowiecką, w głębi zarys ul. Puławskiej. Źródło: „Stolica”, 1967, 11 (1005) (dostęp 27 VI 2023 r.).
Z lewej kamienica przy ul. Bukowińskiej 28 (róg z ul. Czerniowiecką), z prawej blok przy ul. Bukowińskiej 26A, za nim skocznia narciarska. Oryginalny opis zdjęcia: Budownictwo mieszkaniowe w rejonie skarpy mokotowskiej. Na południe od skoczni narciarskiej, znajdują się tereny przeznaczone pod budowę Centrum Usługowo-Handlowego dzielnicy Mokotów. „Stolica”, nr 26 (1177), 28 VI 1970 r. Źródło (dostęp 16 IV 2023 r.).
Bloki przy ul. Cieszyńskiej w 1974 r. W głębi po prawej zabudowania elektrowni Siekierki. Z przodu po prawej dom przy ul. Bukowińskiej 20. Między blokami po lewej stronie widoczna Pawiówka. Źródło: NAC (dostęp 16 IV 2023 r.).
Szkoła przy ul. Cieszyńskiej w filmie Ten okrutny, nikczemny chłopak, 1972 r. Źródło (dostęp 26 VI 2023 r.).
Pawilon przy ul. Cieszyńskiej w filmie Ten okrutny, nikczemny chłopak, 1972 r. Źródło (dostęp 26 VI 2023 r.).
Pola uprawne w Stegnach jesienią 19789 r., w tle Osiedle „Skocznia”, widoczna skocznia narciarska. Fot. Witold Kuliński. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
Osiedle „Skocznia” ok. 1980 r., plakaty reklamujące koleje radzieckie. Fot. Witold Kuliński. Źródło (dostęp 31 V 2023 r.).
Osiedle „Skocznia” ok. 1980 r., ogłoszenie o renowacji futer. Fot. Witold Kuliński. Źródło (dostęp 31 V 2023 r.).
Rodzina na osiedlu przy ul. Cieszyńskiej, widok od strony ul. Bukowińskiej, ok. 1983–1984 r. Zbiory Radosława Kondeja. Źródło (dostęp 16 IV 2023 r.).
Mężczyzna śpiący przy ul. Bukowińskiej, w głębi bloki przy ul. Cieszyńskiej, 1978 r. Fot. Janusz Fila. Źródło (dostęp 20 XII 2023 r.).
Na placu budowy bloku pod późniejszym adresem ul. Cieszyńska 2A, 9 VII 1980 r. Perspektywę zamyka osiedle Stegny i kominy Elektrociepłowni Siekierki. Fot. Janusz Fila. Źródło (dostęp 20 XII 2023 r.).
Pawilon handlowo-usługowy przy ul. Cieszyńskiej 6, 2020 r. Fot. Wistula, CC BY-SA 4.0, via Wikimedia Commons
Osiedle „Skocznia” od strony południowo-wschodniej, na pierwszym planie budynek przy ul. Cieszyńskiej 2A, 2022 r. Fot. Emptywords, CC BY-SA 4.0, via Wikimedia Commons
Osiedle „Skocznia” z loty ptaka: widoczne siedem budynków mieszkalnych wielorodzinnych i szkoła, w tle nowa zabudowa wokół skrzyżowania ulic Puławskiej, Domaniewskiej i Bukowińskiej, 2022 r. Fot. Emptywords, CC BY-SA 4.0, via Wikimedia Commons
Willę Przedpełskich przy ul. Ikara 5 zajęli dzicy lokatorzy. Na mocy dekretu Bieruta dom przejęło Ministerstwo Obrony Narodowej. Halina Martin, uciekając przed aresztowaniem jako członkini AK, jesienią 1946 r. wyjechała do Anglii.
Dom przy ul. Ikara 5 po 1945 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Willa nadal była zajmowana przez dzikich lokatorów. Lidia i Wiktor Przedpełscy starali się odzyskać dom. Nie znaleziono dowodów, że spłacili raty na nieruchomość w BGK, dlatego Amerykańska Komisja Odszkodowawcza w 1965 r. odmówiła im roszczeń. Niemniej Lidii Przedpełskiej przyznano odszkodowanie za inne nieruchomości należące do rodziny (np. ul. Kryniczna 4). W stosunku do opisywanego domu komisja uznała, że „obciążenia finansowe spoczywające na przedmiotowej nieruchomości były zbyt wysokie w stosunku do wartości jaką ta przedstawiała. Ponadto komisja zauważyła, iż nieruchomość w trakcie postępowania zarządzana była przez krewną wnioskodawczyni Irmę Koter [córka siostry Lidii Przedpełskiej — przyp. M.W.K.], która zajmowała się zbieraniem czynszu od zamieszkujących w willi rodzin, a co za tym idzie nieruchomość nic została przejęta na rzecz Skarbu Państwa, lecz pozostawała do dyspozycji Lidii Przedpełskiej”.
W 1971 r. przedwojenni właściciele zgłosili roszczenia, ale odmówiono im ustanowienia prawa użytkowania wieczystego gruntu. W sierpniu 1972 r. willę przejął w administrowanie Wojskowy Stołeczny Zarząd Budynków Mieszkalnych. Wojsko przekwaterowało 5 mieszkających tu rodzin.
W 1973 r. do willi wprowadził się gen. Wojciech Jaruzelski. Sześć lat później odkupił nieruchomość od Skarbu Państwa. Z dokumentów udostępnionych przez Monikę Jaruzelską wynika, że generał wpłacił jednorazowo w dniu 10.04.1979 r. kwotę 373.052 zł i nie skorzystał z przysługującej mu zniżki w kwocie 244.680 zł za zrzeczenie się prawa posiadania kwatery służbowej jak również z 10% bonifikaty z tytułu jednorazowego uregulowania należności finansowej. W efekcie więc na rzecz Skarbu Państwa wpłynęła kwota ok. 655 tys. W rozliczeniach tych została uwzględniona jedynie zniżka przysługująca zainteresowanemu z tytułu udziału w walkach z hitlerowskim okupantem oraz z faktu nabycia domu jednorodzinnego wybudowanego przed 1950 r. Ze zniżki tej korzystają również inne osoby, które brały udział w walkach II wojny światowej.
Kiedy w 1981 r. wprowadzono stan wojenny, w pobliżu domu przez całą dobę stacjonował opancerzony transporter lub inny wojskowy pojazd. Po 1989 r. każdego 13 grudnia przed domem odbywały się manifestacje przeciwników komunizmu domagających się rozliczenia Jaruzelskiego za jego działania. Po jakimś czasie w miejscu zaczęli się gromadzić także zwolennicy Jaruzelskiego. Domu zaczęli pilnować, w miejsce żołnierzy, policjanci.
Ul. Puławska u wylotu ul. Idzikowskiego, 1981 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Ul. Puławska u wylotu ul. Idzikowskiego, 1981 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Po transformacji ustrojowo-gospodarczej spadkobiercy przedwojennych właścicieli willi starali się odzyskać dom. Jako strona wystąpili syn Przedpełskich Jan, córka Halina Martin i wnuk Ryszard Przedpełski. Ten ostatni podjął się dokładnej kwerendy i wykazał, że w przeciwieństwie do tego, co pojawiało się w opinii publicznej (Przedpełscy mieli się wyprowadzić z wilii w 1934 r., dom był tak zadłużony w Banku Gospodarstwa Krajowego, że planowano jego licytację), wpisu do ksiąg wieczystych nr 9420 na nazwisko Lidii Przedpełskiej dokonano 3 września 1938 r. W 1988 r. mówiono, że księgi wieczystej nie można odszukać. Przedpełski wykazał, że w 1945 r. Sąd Grodzki w Warszawie przywrócił posiadanie domu Halinie Martin. ale jeszcze w 1945 r. Sąd Grodzki w Warszawie przywrócił posiadanie domu Halinie Martin. Miała jednak spłacić dzikich lokatorów zajmujących dom, ale nie była w stanie tego zrobić. Oryginalny dokument potwierdzający tę decyzję zaginął. Akta nieruchomości objęto klauzulą tajności.
Od lewej Magdalena Przedpełska, Ryszard Przedpełski i Jan Przedpełski. Fot. Tomasz Ozdoba, 2014 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
W czerwcu 1995 r. Naczelnik Wydziału w Departamencie Orzecznictwa Ministerstwa Gospodarki i Budownictwa mgr inż. Apoloniusz Szejba poprosił Wydział Gospodarki Przestrzennej Urzędu Gminy Warszawa Centrum o odtworzenie aktu własności omawianej nieruchomości. W 1998 r. ustalono, że grunt stanowi własność komunalną. Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast przekazał rozpatrzenie wniosku Haliny Martin z 1994 r. do Samorządowego Kolegium Odwoławczego w Warszawie. W 1999 r. kolegium stwierdziło nieważność decyzji z 1971 r., kiedy odmówiono Przedpełskich ustanowienia prawa użytkowania wieczystego gruntu. Pełnomocnik Haliny i Wojciecha Jaruzelskich złożył odwołanie, jednak SKO podtrzymało decyzję. Wezwano też spadkobierców Lidii Przedpełskiej do podjęcia w terminie do 31 maja 2001 r. postępowania sądowego, by ustalić wszystkich następców prawnych właścicielki. Jednak w wyznaczonym czasie nie rozpoczęto procesu. Jeszcze w 2000 r. kolegium zawiesiło postępowanie.
Sprawa ucichła na kilkanaście lat. W 2012 r. Zarząd Dzielnicy Mokotów m.st. Warszawy przekształcił prawo użytkowania wieczystego gruntu Jaruzelskich w prawo własności. Małżeństwo otrzymało własność z bonifikatą, płacąc 42 992,67 zł. W dniu 25 V 2014 r. zmarł Wojciech Jaruzelski. Mieszał w willi do końca życia.
W 2017 r. Jan Mosiński i Paweł Lisiecki, posłowie PiS, złożyli zawiadomienie do prokuratury w sprawie decyzji z 2012 r. Śledztwo umorzono już w kolejnym roku z powodu braku uchybień. Sąd potwierdził, że jedyną prawowitą spadkobierczynią willi jest Monika Jaruzelska. Córka Jaruzelskich mieszka w willi. Zajmuje pokój, w którym mieszkała wcześniej jej mama Barbara, z kolei jej pokój zajął syn Moniki. Postało w nim wiele pamiątek, m.in. haftowany tygrys podarowany Jaruzelskiemu przez Kim-Ir-Sena, obraz przekazany przez Michaiła i Raisę Gorbaczowów, mundury i szable oficerskie, Virtuti Militari, rozrusznik serca i przyciemniane okulary generała. Na biurku stoi telefon, który służył do natychmiastowego połączenia z ochroną. W salonie znajduje się kanapa, na której siedzieli goście Jaruzelskiego, m.in. Lech Wałęsa, Michaił Gorbaczow i Zbigniew Brzeziński. Jaruzelska nagrywa w willi programy z serii Monika Jaruzelska zaprasza.
Wnętrze willi przy ul. Ikara. Fot. Paweł Dąbrowski, 2021 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Wnętrze willi przy ul. Ikara. Fot. Paweł Dąbrowski, 2021 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Wnętrze willi przy ul. Ikara. Fot. Paweł Dąbrowski, 2021 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Wnętrze willi przy ul. Ikara. Fot. Paweł Dąbrowski, 2021 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Tzw. willa Jaruzelskiego to nie jedyny budynek na tym osiedlu związany z powojenną historią Polski. W 1947 r r. resort bezpieczeństwa przejął willę przy ul. Zawrat 30. Zwana bywała ośrodkiem recepcyjnym Zawrat. Jest usytuowana jest na działce o powierzchni ok. 1,1181 ha. Willa ma prawie 300 m2 i piękny ogród. Powstała w latach 30. XX w. W końcu lat 70. XX w. willę rozbudowano. Na działce stoją: budynek główny, portiernia i budynek gospodarczy z garażem, magazynem sprzętu ogrodniczego oraz warsztatem, a także wiata śmietnikowa i wiata na sprzęt ogrodowy. Na 80% posesji znajduje się zieleń, jest tu zagospodarowany ogród z dojrzałym drzewostanem i alejki spacerowe. Budynek główny to podpiwniczona trzykondygnacyjna willa z nieużytkowym poddaszem. Willa ma powierzchnię zabudowy 611 m2, powierzchnię całkowitą 1 969 m2, a kubaturę 5 782 m3. W 2012—2014 budynek przystosowano do osób z niepełnosprawnościami i wyremontowano parter.
W willi przy ul. Zawrat 30 mieszkali Moczar i Edward Ochab. Tu najważniejsi partyjni dostojnicy i wysocy urzędnicy MSW ustalali, jak pogrążyć Komitet Obrony Robotników. Pisali o tym historycy Andrzej Friszke i Marcin Zaremba w książce Rozmowy na Zawracie.
Kiedy w połowie sierpnia 1988 r. w Polsce wybuchła fala strajków, władza postanowiła sprawdzić możliwość „nawiązania dialogu” z opozycją. Sekretarz KC PZPR Józef Czyrek spotkał się z Andrzejem Stelmachowskim, przewodniczącym warszawskiego klubu Inteligencji Katolickiej i przedstawicielem Episkopatu Polskiego i Lecha Wałęsy. Gen. Wojciech Jaruzelski zwołał nadzwyczajne posiedzenie Biura Politycznego i zaproponował rozpoczęcie rozmów z Wałęsą. Kontynuowano więc poufne spotkania z opozycją. Pierwsze spotkanie gen. Czesława Kiszczaka z Lechem Wałęsą odbyło się w willi MSW przy ul. Zawrat 1. Byli na nim obecni bp Jerzy Dąbrowski i sekretarz Komitetu Centralnego Stanisław Ciosek. Historyk Antoni Dudek zaznaczył, że rozmowy rządu z przedstawicielem opozycji sprawiły, że przestano myśleć o siłowych rozwiązaniach. niekoniecznie opozycja rosła w siłę, to władza trafiła kontrolę, rozrywana od środka kłótniami i nieporozumieniami.
Drugie spotkanie gen. Kiszczaka i Wałęsy w willi przy ul. Zawrat odbyło się 15 IX 1988 r. PZPR reprezentował Ciosek, opozycję bp. Alojzy Orszulik i Andrzej Stelmachowski. Kapłan mówił w wywiadach: Kiszczak witał nas na schodach pałacyku, potem kilka minut spacerowaliśmy po parku, a ludzie Kiszczaka nas filmowali i robili nam zdjęcia. Właśnie wtedy ustalono, że dalsze negocjacje odbędą się w Magdalence.
Po 1989 r. willa nadal należała do MSW, pozostawała w gestii Urzędu Ochrony Państwa. Minister Andrzej Milczanowski miał się tu spotykać z ówczesnym szefem UOP, kiedy przygotowywali dla Sejmu dokumenty dotyczące sprawy „Olina” (teza: premier Józef Oleksy spotykał się z rosyjskimi szpiegami). W 1990 r. w willi wydano kolację cześć szefa CIA, który przyjechał do Polski, aby podziękować oficerom UOP, którzy uratowali w Iraku amerykańskich oficerów. Kilka tygodni później szef CIA Wiliam Webster był w willi w towarzystwie ówczesnego ambasadora USA w Polsce Thomasa Simmonsa. Ten ostatni powiedział oficerowi UOP, że cieszy się, że wreszcie może zwiedzić willę, w której mieszkał szef Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Stanisław Radkiewicz. Oficer odpowiedział, że cieszy go perspektywa zwiedzenia prywatnej rezydencji ambasadora, którą, choć zobaczy na własne oczy po raz pierwszy, zna dobrze z planów. W willi przy ul. Zawrat prowadzono bowiem podsłuch rezydencji ambasadorskiej położonej za płotem.
Willa w stylu wiktoriańskim przy ul. Idzikowskiego 34 powstała w latach 50. XX w. Stoi na ziemi, na której w 1939 r. skończono budowę willi dla hrabiostwa Żółtowskich, ale dekret Bieruta odebrał im te ziemie. W 2003 r. odrzucono żądania spadkobierczyń hrabiostwa.
Rezydencja ambasadora USA. Fot. Wojciech Mann, 1978 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Gdy w Polsce rządził SLD z Leszkiem Millerem jako premierem, to w willi przy ul. Zawrat odbywały się spotkania ministrów. Chwalono tutejszą świetną kuchnię i fortepian, na którym grał szef MSWiA Andrzej Milczanowski. Tu premier Jarosław Kaczyński spotykał się z Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem na rozmowach o koalicji. W willi przez jakiś czas mieszkał Ludwik Dorn. Jego pies Sabą miał (według „Wprost”) zeżreć meble należące do MSWiA. LiD wykorzystał ten fakt w spocie wyborczym, ale Dorn wygrał proces, który wytoczył. W tym budynku wiceminister Adam Rapacki i komendant główny policji Andrzej Matejuk zorganizowali pożegnalne przyjęcie.
Współcześnie willa przy ul. Zawrat jest nieruchomością Skarbu Państwa, na której ustanowiony jest trwały zarząd MSW. Obiekt służy do obsługi protokolarnej wizyt delegacji zagranicznych oraz organizacji spotkań, narad i konferencji.
Fot. Jarosław Budyta, 2015 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Fot. Małgorzata Drzewiecka, 2012 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Omawiana okolica na planie Warszawy z 1980 r. Źródło (dostęp 12 VII 2023 r.).
W latach 1982—1990 wiele z domów przy ul. Idzikowskiego przeszło zmiany: dodano dobudówki, zrobiono garaże oraz inne mniejsze budynki na posesjach. Jednym z domów, który ma najwięcej dobudowanych elementów, jest ten przy ul. Obserwatorów 4. W latach 80. XX w. ul. Płyćwiańską zabudowano domami jednorodzinnymi. Sąsiednia ul. Inspektowa swoją nazwę wywodzi od inspektów — skrzyń do uprawy roślin poza ich naturalnym okresem wegetacji.
Panoramiczny widok skarpy mokotowskiej z wysokości skoczni narciarskiej na zabytkową Królikarnię (charakterystyczna kopuła widniejąca w głębi z prawej strony). W środku zdjęcia rezydencja ambasadora USA. Fot. Jacek Sielski. Źródło: „Stolica”, 22 (1967), 16 (1010), s. 5.
Na pierwszym planie ul. Płyćwiańska, na drugim ul. Obserwatorów i Idzikowskiego w kierunku północno-wschodnim. Fot. Lubomir Winnik. Źródło: „Stolica”, 28 (1972), 1 (1309), s. 2.
Widok na ul. Płyćwiańską. Fot. Lubomir T. Winnik, 1972 r. Zbiory Ośrodka Karta. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Widok na ul. Płyćwiańską. Fot. Lubomir T. Winnik, 1972 r. Zbiory Ośrodka Karta. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Widok ze skarpy koło skoczni w kierunku toru łyżwiarskiego Stegny, po lewej wylot ulic: Cisowej, Bukowej, Bzowej, na pierwszym planie plac budowy nowego osiedla. Fot. Wojciech Mann, 1978 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Spacer w Królikarni: widok na staw i ul. Idzikowskiego i Płyćwiańską. Fot. Jerzy Szamborski, październik 1984 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Ul. Płyćwiańska. Fot. Paweł Borycki, 2004 r. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Dom aktora Janusza Zakrzeńskiego (1936–2020) przy ul. Płyćwiańskiej. Źródło (dostęp 6 IV 2024 r.).
W 1990 r. władze PRL wydały niepokalankom pozwolenie na prowadzenie przedszkola w willi przy ul. Idzikowskiego 25. W drugiej części domu, którą wynajęto, we wrześniu 1990 r. zaczęły działać 3 klasy Prywatnej Szkoły Podstawowej im. bł. Matki Marceliny Darowskiej. W 1999 r. ruszyły wszystkie klasy podstawówki. W domu Ewy Matuszewskiej zrobiło się ciasno… W ogrodzie stały dwa kontenery, a powołana w 1998 r. Fundacja Edukacyjna Sióstr Niepokalanek stworzyła już projekt budowy „szkoły naszych marzeń”– czytamy na stronie szkoły. Nowy budynek powstał przy ul. Zaruby 2 na Kabatach. Naukę rozpoczęto tam w 2001 r. Współcześnie w willi przy ul. Idzikowskiego 25 działa Fundacja Źródła Pamięci.
Ul. Puławska, wylot ul. Ikara, kwiecień 1978 r. Fot. Wojciech Mann. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Ul. Idzikowskiego, kwiecień 1978 r. Fot. Wojciech Mann. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
Ul. Idzikowskiego, kwiecień 1978 r. Fot. Wojciech Mann. Źródło (dostęp 5 VII 2023 r.).
W 1984 r. w domu przy ul. Idzikowskiego 1 Marek Koterski nakręcił pierwszy film Dom wariatów.
Praca na planie filmu Dom wariatów, ul. Idzikowskiego 1, 1994 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Praca na planie filmu Dom wariatów, ul. Idzikowskiego 1, 1994 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Praca na planie filmu Dom wariatów, ul. Idzikowskiego 1, 1994 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Na planie filmu Dom wariatów, ul. Idzikowskiego 1, 1994 r. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
W latach 70. XX w. willę przy ul. Zawrat 4 wynajmowała Ambasada Iranu. W latach 1992–2006 działało tu przedszkole dla dzieci osób pracujących w Ambasadzie Niemiec. Od 2014 r. przy ul. Idzikowskiego 7/9 mieści się Ambasada Palestyny w Polsce. Do 2011 r. siedzibę miał tu Wydział Handlowy Ambasady Austrii. Przy ul. Imielińskiej 1 od 2009 r. mieści się Ambasada Mołdawii. Przy ul. Bzowej 2 działa Ambasada Meksyku.
Willa przy ul. Zawrat 4, przed 1939 r. dom J.S. Bystronia, w XXI w. Ambasada Iranu, potem przedszkole. Źródło (dostęp 20 XII 2023 r.).
Ambasada Palestyny, ul. Idzikowskiego 7/9. Fot. Mateusz Opasiński, CC BY-SA 4.0, Wikimedia Commons
Ambasada Mołdawii, ul. Imielińska 1. Fot. Andrzej Błaszczak, CC BY-SA 4.0, Wikimedia Commons
Ambasada Meksyku, ul. Bzowa 2. Fot. Ewa Rąpca, 2022 r. Źródło (dostęp 21 XII 2023 r.).
Idzie nowe!
W latach 90. XX w. zburzono szpitalny pawilon na rogu Królikarni. Nowy budynek ukończono w 1995 r. Działa tu Dom Opieki św. Franciszka.
Lapidarium w miejscu dawnego kościoła w Królikarni, 2020 r. Fot. Qkiel, CC BY-SA 4.0 PL, Wikimedia Commons
W 2004 r. przy ul. Czerniowieckiej 9 zbudowano liczący 8 685 m2 apartamentowiec z 72 mieszkaniami. Projekt Rezydencji przy Skoczni powstał w pracowni JEMS Architekci. Działa tu restauracja Cafe del Mar.
Rezydencja przy Skoczni przy ul. Czerniowieckiej. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Przy ul. Idzikowskiego powstało ekskluzywne osiedle otoczone zielenią i wodą.
Ul. Idzikowskiego przy Forcie Piłsudskiego. Fot. Ewa Rąpca, 18 III 2020 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Przy ul. Zawrat 4, w domu z 1939 r. (483 m2 budynku na 714 m2 działki), działa Przedszkole Językowe Bajkowa Kraina, pod nr 14 – International Preschool of Warsaw, a pod nr 22 funkcjonuje przedszkole nr 191 im. Marii Kownackiej. W tym ostatnim budynku pierwsze przedszkole otwarto już ok. 1930 r. Obecne działa od 1992 r. Przy ul. Idzikowskiego 39 w willi z ok. 1938 r. działa prywatne przedszkole.
Zakręt na ul. Zawrat. kobieta stoi przy ul. Zawrat 29, w głębi przedszkole nr 191 przy ul. Zawrat 22, koniec lat 60. XX w. Zbiory Tomasza Marcinkowskiego. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
Przedszkole przy ul. Zawrat 22, 1991 r. Źródło (dostęp 14 VII 2023 r.).
W 2021 r. u zbiegu ul. Inspektowej i Płyćwiańskiej powstała Willa pod Skocznią. Autorzy projektu z 77STUDIO architektury nawiązali do międzywojennej architektury Mokotowa (m.in. domu własnego Romualda Gutta przy ul. Hoene-Wrońskiego) oraz kina Moskwa projektu Kazimierza Marczewskiego i Stefana Putowskiego przy ul. Puławskiej. Willa stanęła na terenie Osiedla pod Skocznią. Elewację budynku pokryto szarą cementową cegłą. Widoczna jest tu kaskadowa kompozycja brył. Dom pozbawiony jest dekoracji. W willi o powierzchni 444 m² mieści się studio OTO Film.
Fot. Yassen Hristov. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Fot. Yassen Hristov. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Fot. Yassen Hristov. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
Fot. Yassen Hristov. Źródło (dostęp 6 VII 2023 r.).
W 2012 r. wszystkie przedwojenne domy przy ul. Obserwatorów, Idzikowskiego, Ikara, Kalatówki i Zawrat oraz dom przy Czerniowieckiej 2 wpisano do gminnej ewidencji zabytków.
Dom przy ul. Obserwatorów 20, powstały ok. 1930 r., w 2009 r. był wymieniony na liście 31 budynków komunalnych za drogich do utrzymania według władz dzielnicy Mokotów (rekomendowano ich sprzedaż). Na dzień 31 VIII 2021 r. domy przy ul. Obserwatorów 18 i 20 były własnością m.st. Warszawy.
W październiku 2015 r. wydano decyzję na modernizację domu przy ul. Idzikowskiego 5, a w grudniu 2015 r. na modernizację willi przy ul. Ikara 1.
Dom przy ul. Ikara 1, 2012 r. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
W marcu 2020 r. wydano pozwolenie na rozbudowę domu przy ul. Ikara 13 (projektantka: mgr inż. arch. Marta Pędowska).
Dom przy ul. Ikara 13, 2012 r. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Dom przy ul. Ikara 13, 2012 r. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Dom przy ul. Ikara 13, 2012 r. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Dom przy ul. Ikara 13, 2012 r. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Rozbudowa domu przy ul. Ikara 13, 2020 r. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
W 2020 r. przeprowadzono generalny remont domu przy ul. Ikara 11 powstałego ok. 1936 r. Autorem projektu remontowego był arch. Adam Zabłocki.
Dom przy ul. Ikara 11, 2012 r. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
Dom przy ul. Ikara 11, 2012 r. Źródło (dostęp 18 VII 2023 r.).
W wyremontowanym domu przy ul. Idzikowskiego 41, powstałym w latach 1936–1938, działa restauracja.
Ul. Idzikowskiego 41. Fot. Qkiel, CC BY-SA 4.0, Wikimedia Commons
Na ścianie domu przy ul. Kalatówki 6, wybudowanego w latach 1936–1938, widać ślady po wybuchu. W budynku mieści się siedziba fundacji.