9 lutego 2014

MAŁA OJCZYZNA: kurpiowskie podania z gminy Jednorożec

W ostatnim poście z serii MAŁA OJCZYZNA: legendy... pisałam, że kolejny post o tej tematyce pojawi się niedługo i będzie zawierał kurpiowskie podania z gminy Jednorożec. I oto jest! Jedna legenda opowiada o karczmarzu - w Jednorożcu była przecież karczma! Dwie pozostałe wiążą się z Parciakami. 






DUCH KARCZMARZA
Het, het, dawno temu, kiedy zaborcy zawładnęli ziemią polską, w Chorzelach stał pułk kozacki. Miał on strzec granicy, za którą panoszył się drugi, niemiecki zaborca. Codziennie rano do głównej kwatery w Przasnyszu wysyłano oddział żołnierzy z meldunkiem. Zwykle jechali kłusem, karnie i szybko. Pędem mijali jedną karczmę, drugą. Obracali tylko tęsknie wzrok ku otwartym drzwiom, nasłuchiwali wesołego gwaru płynącego ze środka. Przy trzeciej zwykle się zatrzymywali. Przywiązywali konie przed wierzejami. Kiedy najedli się, napili, najczęściej bez zapłaty odjeżdżali. Bywało, że karczmarz poszedł na skargę do starszyzny, że żołnierze go objedli, opili i poniósł stratę. Wojskowy wysłuchał uprzejmie, a potem jak się nie odwinie, jak nie da karczmarzowi po gębie - z jednej i drugiej strony.
- Odechce Ci się skarżyć na moich dzielnych sołdatów - krzyczał. I cała skarga na nic. 

Bronili się więc karczmarze przed kozakami jak tylko mogli. Na tętent kopyt końskich zamykali drzwi od karczmy, chowali wódkę lub udawali, że ludzie wszystko wypili. Nic nie pomagało. Żołnierze myszkowali po kuchni i piwnicy. Wszystko, co trza, znaleźli i wypili.

Najbardziej cierpiała trzecia karczma, przy której zatrzymywało się najwięcej kozaków. Próbował karczmarz przepędzić nieproszonych gości psami. Uciekli wprawdzie, ale na drugi dzień przyjechało kilkunastu, właściciela obili, szynkwas zrujnowali i odjechali, zabierając ze sobą gorzałkę. 

Karczmarz padł na kolana i zapłakał. Zapewne z tej rozpaczy zdrzemnął się nielicho, bo kiedy się ocknął, wokół była czarna noc. W karczmie panowała głucha cisza. Nie świecił żaden kaganek ani najmniejsze łuczywo. Tylko z komory, gdzie na klucz zamknięte były zapasy jedzenia i napitku, biła taka jasność, jakby kto kawałek słońca wetknął w powałę. 

Zaciekawiony karczmarz podszedł, drzwi uchylił i zajrzał do środka. Na beczce okowity siedział nieznany człowiek z brodą, dawną modą ubrany. W jednym ręku trzymał szklanicę, a w drugiej ścierkę. Patrzył przed siebie, ale jakby nic nie widział. Zza jego głowy jasność prawdziwie anielska biła, choć na żywo w niczym anioła nie przypominał.

Bardziej zaciekawiony niż przerażony, karczmarz zapytał: 
- Kim jesteś, szlachetny panie? Z niebios czy z piekieł przybywasz?
Nieznajomy podniósł gorejące oczy i spojrzał, ale tak jakoś dobrotliwie.
- Jestem właścicielem tej karczmy.
- Nieprawda. Ona jest moja - obruszył się karczmarz. 
- Głupiś. Zmarłem sto lat temu. A teraz przyszedłem ci pomóc.
- Ratuj więc panie, ratuj mnie biednego. Carscy żołnierze puszczą mnie z torbami. Będę żebrać po gościńcach o łyżkę strawy, aby przeżyć.

Pokłonił się biedny karczmarz, przeżegnał znakiem Krzyża Świętego, pochylił się do kolan ducha. Kiedy podniósł głowę, nie było już jasności, nie było zjawy. W komorze tylko pachniało szynkami, kiełbasami, wędzonką, serami, gorzałką i piwem, tak jak powinno pachnieć w spiżarni zasobnego zajazdu.


Niedługo czekał karczmarz na spełnienie obietnicy ducha. W parę dni później rozszalała się potężna burza. Z samego rana ciemne chmury wyłoniły się zza lasu. Niebo krajały błyskawice. Pioruny huczały jak armaty, a strugi deszczu lały się jak z wielkiego wiadra. Ciemność zapanowała na dworze.

W taką pogodę cwałował kozak z meldunkiem. Na głowie miał zawadiacko nałożoną futrzaną papachę. Niewiele widząc w mroku, z trudem dotarł do karczmy. Wprowadził konia do sieni, a sam wszedł do izby.

Mimo przedpołudniowej pory i zwykłego ożywienia, jakie tu panowało, tym razem ciemność i cisza były zaskakujące. Tylko w kącie dopalał się łojowy ogarek.

Zdumiony kozak przetarł oczy i rozejrzał się dookoła, wypatrując szynkwasu. Miast tego zobaczył jakiś podługowaty kształt, zajmujący środek izby. Jeszcze raz przetarł oczy i z niedowierzaniem popatrzył. Przed nim stała trumna, a w niej spokojnie z rękami złożonymi jak do modlitwy leżał karczmarz.

Kozak zastygł z przerażenia. A Tu zmarły nagle powoli się podnosi. Nogi wystawia z trumny, na podłogę się gramoli. Nadyma się przy tym, rośnie, toczy wzrokiem dookoła i zgrzyta upiornie zębami, tak, że największego śmiałka by to zmroziło.

Kozak jednak, choć włos mu się zjeżył na głowie – nie w ciemię bity. Dobył szabli i zakreślił koło na podłodze. Jak wiadomo, jeśli szabla jest poświęcona, jest to magiczny znak, poza który żadna dusza potępiona czy zła moc nie ma dostępu.

Upiór powoli, posuwistymi krokami krążył wokół zaznaczonej linii, przekroczyć jej nie mógł. Żołnierz próbował ciąć szablą jednak ostrze nie ima się zmarłego. Chwilami wydawało mu się, że rozsiekał zmarłego, lecz ten nadal pęcznieje, nadyma się, zgrzyta zębami i obchodzi koło zarysowane szablą.

Trwało to może z godzinę. Kozak się pocił i na przemian żegnał prawosławnym krzyżem, to machał szablą. Wreszcie upiór, jakby utrudzony, zawrócił. Wdrapał się na katafalk i znów położył się do trumny.

Kozak nie oglądając się na sienie wypadł z karczmy i wskoczył na konia. Pogalopował, jakby go sfora diabłów ścigała. Do Przasnysza dojechał ledwo żywy z przerażenia, a do tego zupełnie posiwiały. Koń przed koszarami padł ze zmęczenia.

Żołnierz zameldował się dowódcy i opowiedział dokładnie, co go spotkało. Za kłamstwo oberwał solidnie po gębie. Kiedy się upierał, pułkownik raczył osobiście dosiąść konia i pojechał sprawdzić. W karczmie był ruch i gwar. Żadnego katafalku, żadnej trumny, oberżysta za szynkwasem w najlepszym zdrowiu.

Wrócił więc dowódca do koszar i kazał kozaka oddać pod sąd polowy. Usunięto go z wojska i zesłano na Sybir. Odtąd żaden żołnierz, wysłany z meldunkiem, nie wstępował do tej karczmy. Duch karczmarza dotrzymał obietnicy.


Tereny dzisiejszej gminy Jednorożec na mapie województwa mazowieckiego z 1783 r. autorstwa Karola Perthéesa. Jej oryginał spłonął w czasie Powstania Warszawskiego, do dziś zachowała się jedynie w postaci negatywów na kliszach szklanych, przechowywanych w Pracowni Atlasu Historycznego Instytutu Historii PAN.
Na mapie widoczne (od lewej): Kobylaki Wólka, Kobylaki Konopki, Kobylaki Korysze, Lipa, Małowidz, Połoń, Ulatowo Słabogóra, Ualtowo Pogorze, Jednorożec, Stegna, Olszewka, Parciaki, Budy Przysieki.
Na mapie zaznaczono, że w Jednorożcu była karczma. Źródło.
Wycinek z XIX-wiecznej prasy, dotyczący ponownej licytacji karczmy jednorożeckiej, wyznaczonej na 26.08.1805 r. Źródło: "Gazeta Warszawska", 16 VIII 1805, nr 66+dod.

JAK TO CYGAN "OCYGANIŁ" CHŁOPÓW


W Parciakach, wiosce puszczańskiej, co po wojnie i stację kolejową tam urządzili, Cyganie szykowali się do wesela: nawozili pieczywa, wódki, piwa, cukru i to tam jeszcze było potrzebne, a do chleba, żeby się ludziom nie przykrzył na sucho, zabili aż trzy wieprze, napiekli i nawędzili mięsiwa i kiełbas, postawili słoty i ławy w pobliżu namiotów pod sosnami, mieli i cygańską muzykę z bębenkiem. Urządzili takie weselisko, jak przystało na porządnych i wesołych Cyganów. Różne władze miejscowe, chłopaków kurpiowskich i ważniejszych gospodarzy zaproszono. Tylko z panien Kurpianek zaledwie parę poszło popatrzeć.

- Jedzta i pijta, goście drodzy, bo wystarczy dla wszystkich – mówiono im.
- Wiedzcie ojcowie, że Cygan dla córki nie pożałuje – mówił inny, nieco już zaprószony.
- A młodzi najedzcie się i potańcujcie tu sobie na murawie! - wołał jakiś cygański wodzirej, wywijając na bosaka z urodziwą Cyganką.

Muzyka grała, bębenek brzęczał, aż wszystkie zające pouciekały w dalsze lasy. Goście jedli, pili, tańczyli po polsku, kurpiowsku, inni skakali z Cyganami po cygańsku – weselicho na całego.

Po kilku tygodniach dowiedziano się, że w dalszych wioskach w ciągu krótkiego czasu poginęły ludziom wieprze, cielaki, barany i coś tam jeszcze. Wiedziano, że jeden z Cyganów łazikuje po wsiach i to on kradnie z koleżkami wieprze. Czy i to weselicho w lesie wyprawiono nie z kradzionych zapasów? Czy nie kradzionym mięsem nas częstowali? - pogadywano. Trzeba się przyczaić, Cygana złapać we wsi, wlać mu dobrze z kilkanaście batogów i odzwyczaić od kradzieży po wsiach – uradzono.

Jakoż złapano i Cygana pod wieczór. Niósł parę gęsi w worku zza stodół, gdzie był gęsi paśnik. Odebrano mu w mig gęsi, rozciągnięto na murawie za wysokim płotem i w kilku zaczęto lać. Cygan wierzgał nogami z wrzeszczał z bólu, prosząc o litość. Nie słuchano go wcale.
- Bić, aż przestanie kraść i nauczy się roboty – wołano. Ale Cygan zaczął wołać, ile sił miał w gardzieli:
- Dobrzy ludzie i szanowni gospodarze! Róbta ze mną co chceta i bijta, ile wlezie, abyśta mnie tylko przez ten wysoki płot (tu wskazał palcem na pobliskie ogrodzenie) nie przerzucili, bo bym od razu przestał być Cyganem – zawołał żałośliwie – a to dla mnie byłoby gorsze od samej śmierci i batów – dokończył.

Chłopi wstrzymali się z biciem.
- Co dla niego takie baty znaczą, jeszcze przez grube portki. Dla Cygana najgorsze, jak przestanie być Cyganem – powiedzieli do siebie.
- Wywalić go lepiej przez płot, wywalić! - zawołał któryś.

Chcąc dokuczyć jeszcze więcej, Kurpie przestali go bić, złapali w kilku za ręce i nogi przerzucili w powietrzu przez wskazany płot. Cygan na to tylko czekał: za płotem zerwał się na nogi i uciekł co sił do pobliskiego lasu. A i gęsi z workiem zdążył zabrać.

Wtedy chłopi poczuli, że ich wyprowadził w pole.


- „Ocyganił” nas ten Cygan nie byle jak – mówili do siebie. Ale żałować było późno. 


Kurpianka z przasnyskiego. Źródło: A. Chętnik, Puszcza Kurpiowska, 1913.

JEK UMERLAK ŻYWEGO ZŁPASIUŁ

To buło tak. Pozycuł Kostek od Gersa z Parciak psiandziesiąt rubli, jesce przed tamto wojno. Gers buł bogaty, ale jek kazdy bogac, skąpy. To Kostek chodziuł do niego bez mała pół roku o te psieniądze... Na śkape ciułał, bo łońskiego roku zdechła. Wrescie Gers mu pozycuł, ale tylko do godów.

Przysły gody. Gers przychodzi, a o długu ani słychu. A z Parciak bandzie dobre trzy mile, jesce z zuchelkiem. To Gers sklon Kiernozka, ile wlazło, ale Kostek go uprosiuł, coby jesce do zapustów pocekał.

Przysły zapusty, a pularus pusty. Jesce na zięksy utrapek Kostek wzion i zachorował. Kolka go musieć perła, bo go wszystko w chrzodku bolało, ograzka trzansła, az mu stara musiała Rózyne z bańkani sprowadzieć.

Kedy tak Kostek lezy jeden dziań, drugi, trzeci, Gers z Parciak po psieniądze znów przylazł.
- Swatecku – prosi Kostek – ja i tak już nie wyzyje i chyba pomre, to ni musicie ten dług darować.
- Nie unieraj – mózi Gers – ale jekbyś pomerł, to co daruje. Po co cie ciorci majo za mojo krzywdę tarmosieć.
Krzywdy to by tam Gers nijokiej nie nioł, bo buł bogac na cało zieś i w kasie też niał skarbu nie mało.

Wtedy Kostek – a łeb do takich śpryńców to on niał dobry – pomyśloł: udam umerloka, to ni stary dług daruje.
- No to nie choruj, ja póde do Todzi, do syneski... A jutro na odziecerzu, jek banda wracał, to zajde do waju jesce.

Jek Gers odsed, Kostek pozieda do starej: Janka, idź po kościelnego.
- A po co?
- Zies, com udumał: w piontek, jek przydzie Gers, włozyta mnie do trumny i bandzieta lamantować, a ty starego proś, coby ci te psiandziesiąt rubli darował. Gers ci daruje, wróci do Parciak, zabacy, a ja wstone...

Stara go najpsierw skrzycała. Ze śniercio to zadnych kiepków nie ma. Ale późni myśli: może bandzie i dobze. Z kościelnem się ugadali, a ze probosca nie było, bo pojechał w goście do Dąbrówki, to i śnierć bandzie można jekoś zachachmancić.

Na drugi dziań kościelny trumne przynios, Kostek w nio wlaz i ceka. A nawet to mu się i lepsi zrobziło, tak co mu stara musiała coraz to zercia do trumny przynosieć.

Chrup, chrup, na dworzu chrupsi, bo mróz buł tangi w tem roku. Gers idzie! Jek go Kostkowa zobacyła, to raz, dwa zapaliła śwece, postaziła obok trumny i sama w bek.
- O mój jejku! Mój jejku! O ja niescanśliwa wdowa! Co ja bez ciebzie Kostecku pocne! A chto kobyle siecki narznie, chto dzieciaków nakarni!

Gers wlaz do izby, capke zdjon, na Kostkowego trupa popatrzuł. Przy trumnie uklonk, przezegnał się i za jego duse pacierz zmóziuł. Ale tak mu jekoś, niejekoś... co on tak prandko pomer? Ale chyba pomer, bo się nie rusa...

Kostkowa wdowa Gersa za kolana obłapsiła i płace.
- Swatecku najnilsy, sąsiedzie złocisty, zlitujta się nad bziedno wdowo i darujta tan dług, zeby mój umerlacek najnilejszy na tamtam śwecie niał dusy spokój.
- Darować to daruje. Ja nie tak znów kat. Niech i tak bandzie... A kedy go pochowata?
- Chyba w poniedziałek. Dziś sobota, to musi polezeć. A po co pytata?
- Bo bym chciał być na pogrzebzie.
- Oj niedobrze - myśli Kostek, bo on wsystko w tej trumnie słysy.
Ale kościelny – bo i on buł w tej zmozie – pozieda:
- Nie, Kostkowa, ciało to my dziś ziecór do kościoła wstaziem. Gers na wstazienie pódzie, to jekby buł na pogrzebzie. Po co tak długo cekać?
- Może i dobrze redzita.

Tak oni wtedy raz dwa Kostka wyprostowali, obrazik mu w ręce włozyli, dziesiątko koprowo ocy zamkneni, coby jus nie patrzuł. Po prawdziwemu, to się Gersoziu zdawało, co Kostek mrugnon, ale może się tylko przyzidziało. Potem trumne ziekiem przykryli, a ze z zioski nikogo nie buło, bo izba Kiernozków za wsio, w chojniakach stała, to tylko we troje go na sankach do kościoła zaciongneli. Tam ją kościelny postaziuł pod chórem, pacierz wsyscy zmózili, janke siło odciongneni, bo trumne rankani obłpsiła i nie chciała puścieć, i wysli z kościoła. Bez noc polezy, a w poniedziałek probosc pokropsi i się pochowa.

- O, pokropsie cie ja, pokropsie, psiorunie jeden – myśli Gers, ale głośno Kostkowo pociesa i pozieda: 
- To wy jus go sani pochowajta, śkoda chłopa. Ja do domu poleze.

Pozegnał się z nieni i posed, ale niedaleko. Postojał w chojeckach, chyłkiem wróciuł do kościoła, wlaz za katafalk i ceka.

Marnie było z Kostkem. Porusyć sie nie może, bo jek?A tu mróz, az mu naprawdę wsystko z tego zimna ześtybniało. Zrzeć tes mu się nie chce. Chcioł jus wyleźć, ale w tam momancie wsedł Gers do kościoła. Bez śpare w trumnie go Kostek obacuł.
- No, no, chytra śtuka z tego dziada – myśli Kostek.
- Pocekom, az ozyjes, obaczem, chto chytrejsy – myśli stary.

I nie ziadomo, jek by sia to wsystko skońcyło, zeby nie złodziej, chtórny sia do kościoła tej nocy zakrad. Wlaz, ścierwo, bocneni drziani i rabuje, co popadnie.

Gers sia straśnie zlonk złodzieja, bo parę rublów zasytych w portkach niał, to wlaz az pod katafalk. A Kostek słysy to wsystko i myśli: chyba nie strzymom, bo i zimno mnie trzansie i strachu mom w tej trumnie, i zrzeć ni się chce, a na dokładke tan złodziej. Co bandzie, to bandzie!

Złodziej podsed do trumny i myskuje, cy cego tam nie znajdzie, a tu Kostek, jek się nie porzie, zieko z trumny odwali, jek nie krzyknie:
- Wstawajta umerli! Bandizem zywych derli!

To i opoziedzieć nie sposób, co sia dalej robziło.

Gers wyskocuł spod katafalka, złapsiuł za lichtaz i sunie na złodzieja, Kostek z drugiej strony. Złodziej z tego strachu nawet i uciekać nie mog, to mu tam nakładli uccizie, ile wlazło i do kozy zaciongneni. Po drodze Gers patzy na Kiernozka, a Kiernozek na Gersa.
- To jek ci tam, Kostecku, na tamtan śwecie było?
- Dobze, swatecku! Bym buł nie wróciuł, ale śwanty Psioster, jek z góry zobacuł, co mnie tak załujeta, to kazał ni się wrócieć i was pociesyć. Tylko – pozieda śwanty Psioter – pozies Gersoziu, coby ci tych psianiandzy nie odbzierał, bo jekby to zrobziuł, to go po śnierci do psiekła ciortom smołe warzeć pośle.
- Odebrać, to ci nie odbziore, a jesce, jek chces, to ci moge tam kulasem dołozyć, cygonie jeden!... Nie darmo ty mos łysy łep...
- No to chodźta, Gersie, pódziem do Ankula na pśiwo.

I posli.

Parciaki, centrum wsi z lotu ptaka, 2011. Źródło.

Podania pochodzą z książki Legendy i podania Kurpiów pod redakcją Iwony Choroszewskiej-Zyśk, Marii Samsel i Mirosława Grzyba, wydanej w Ostrołęce w 2008 roku. Nadesłane zostały przez Alfreda Borkowskiego i Eugeniusza Kuczyńskiego z Olszewki.


Do następnego! :)


4 komentarze:

  1. Nie wiedziałem, że mamy takie legendy w Jednorożcu :) Fajne !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze, ja też nie ;) dlatego ucieszyłam się jeszcze bardziej, kiedy je znalazłam ;) polecam całą książkę "Legendy i podania Kurpiów", bardzo interesująca ;) pozdrawiam!

      Usuń